Artykuły

TVP. Dokument o Januszu Głowackim

W niedzielę [14 grudnia] w TVP 2 godz. 23.15 emisja filmu dokumentalnego Rafała Mierzejewskiego "Depresja Mona Amour", opowiadającego o Januszu Głowackim (na zdjęciu).

Janusz Głowacki wie, jak dbać o image literata. Nic dziwnego, skoro nauki pobierał w warszawskim SPATiF-ie podglądając starszych kolegów, np. Antoniego Słonimskiego, Jerzego Andrzejewskiego, Henryka Berezę czy satyryka Janusza Minkiewicza. Kiedy pewnego razu chciał pokazać słynną knajpę w Alejach Ujazdowskich amerykańskiemu korespondentowi prasowemu, akurat wszystkie stoliki były zajęte. Głowacki zapytał więc Minkiewicza, czy może się do niego przysiąść z amerykańskim kolegą. W odpowiedzi usłyszał: "Nie! W 1945 roku nie przyszedł, to teraz niech spier !".

Tak hartował się cięty, trafny, lapidarny dowcip polskich mistrzów pióra. W filmie dokumentalnym Rafała Mierzejewskiego "Depresja mon amour" Janusz Głowacki - pisarz, dramaturg, bon vivant i mistrz anegdoty - oprowadza nas po swoim życiu, a przy okazji po swoich miastach, mieszkaniach, knajpach i teatrach, spotykając po drodze znamienitych przyjaciół. Całość jest bogato ilustrowana archiwalnymi nagraniami ze spotkań autorskich, rodzinnymi zdjęciami i filmowymi zapisami z inscenizacji jego sztuk teatralnych. Autor "Kopciucha", "Polowania na karaluchy", "Antygony w Nowym Jorku" jawi się w tym obrazie jako jeden z naszych najlepszych dramaturgicznych towarów eksportowych. Grają go od Warszawy, przez Kijów, Moskwę, Tajpej po Nowy Jork aktorzy tej miary co np. Dianne Wiest czy Christopher Walken. W świat Broadwayu wprowadza go Arthur Miller, a pierwszą sztukę wystawia wielki hollywoodzki reżyser Arthur Penn. Głowacki opowiada, jak to stan wojenny zastał go w Londynie i uczynił emigrantem, i jak potem pojawił się na Manhattanie, szukając uczuć wyższych, czyli mieszkania i pieniędzy. Mimo że w Polsce miał już na koncie opowiadania, powieści i scenariusze do kultowego "Rejsu" czy "Trzeba zabić tę miłość" (filmu, w którym - jak sam mówi - "jedynym uczciwym człowiekiem jest pies"), a w walizce znakomite recenzje po świeżej londyńskiej premierze "Kopciucha", to teatry na Broadwayu wydawały mu się wówczas niczym kafkowski zamek, do którego nie sposób się dostać. Ale determinacji sprzyjała nadzieja, że - jak śpiewał Frank Sinatra - jeśli uda mu się w Nowym Jorku, to uda mu się wszędzie. Amerykański sen się ziścił, chociaż pisarz sam przyznaje, że zaliczył przy okazji parę pomyłek i upokorzeń.

Dziś wciąż młody duchem 70-latek jest w tej swojej pozie literata postacią trochę z innej epoki. Wstaje rano, zasłania okna i pracuje do godziny pierwszej. Pisze piórem, bo lubi fizyczność pisania. Z satysfakcją mocniej przyciska stalówkę, kiedy jakaś fraza szczególnie mu się podoba. Podłogę pracowni zaściełają pomięte kartki, artystyczny bałagan tworzącego pisarza, niczym z XIX-wiecznej karykatury. Nonszalancki, zblazowany, z nieodłącznym uśmieszkiem, który kiedyś Jerzy Andrzejewski nazwał podobno "uśmiechem Giocondy". Uchodzi za cynika, ale to zapewne pieczołowicie kreowany wizerunek. W tej swojej rozpiętej, odsłaniającej klatę koszuli, jakby od niechcenia sypie barwnymi anegdotami, które dotykają rzeczy ważnych - życia w PRL, upadku Związku Radzieckiego i tragedii World Trade Center. A co chwila, jakby mimochodem, wkradają mu się w te opowieści odniesienia do ulubionych Dostojewskiego, Bułhakowa czy Czechowa.

Głowacki uważa, że tym, co łączy teraz świat, jest nie popkultura ani internet, ale depresja - na którą Rosja cierpi od setek lat i która niedawno dopadła Amerykę. "A ja dobrze się czuję w klimacie klęski, rozczarowania" - przyznaje z tym swoim leonardowskim uśmiechem, trzymając się poręczy w nowojorskim metrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji