Artykuły

Wigilie z Januszem Gajosem

- Gramy świątek, piątek i niedziela. Aktorzy mają wewnętrzny zegar, który sprawia, że w dniu przedstawienia godziny popołudniowe biegną szybciej, a o 19 jesteśmy w stanie scenicznej gotowości. Jednak 24 grudnia ten zegar nie działa. Liczy się tylko Wigilia. Tego dnia nikt by do teatru nie przyszedł - mówi JANUSZ GAJOS.

Jacek Cieślak: Pamięta pan choinkę swojego dzieciństwa? Janusz Gajos: Takich obrazów nigdy się nie zapomina. Wisiały na niej suszone owoce, świeże jabłka i cukierki. W tajemnicy przed rodzicami wyjadałem je z kolorowych sreberek, tak że na gałązkach zostawały same puste papierki. Choinka miała prawdziwe świeczki, co groziło pożarem i trzeba było bardzo uważać. Bardzo lubiłem ten moment, kiedy wszystko już było posprzątane, wypolerowane, mieszkanie pachniało pastą do podłóg, a w piecu kaflowym buzował ogień. Siadałem blisko niego - było ciepło, przytulnie - i wpatrywałem się w płomień. A jaki smak miały pana dziecięce święta? - Nie wyobrażam sobie Wigilii bez makowca! To ciasto, na które się zawsze czekało. Mama piekła go specjalnie z myślą o wigilijnej wieczerzy. Była też oczywiście zupa grzybowa, którą do dziś uwielbiam. Moja żona jest z Poznania, dlatego gotuje dwie: druga jest rybna - z jej wspomnień dziecięcych. - Dziś dzieci znajdują pod choinką Batmana i gry komputerowe, a jakie prezenty dostawało się po wojnie? - Prezenty pod choinką były skromne. Teraz uważa się, że dać komuś rękawiczki lub szalik to banał, ale wtedy prezent poza świątecznym urokiem musiał być użyteczny i praktyczny. Może dlatego lepiej pamiętam, że na Mikołaja znalazłem pod poduszką książkę, która w bajkowy, zbeletryzowany sposób opowiadała o rozwoju ludzkości. Jak ją otworzyłem, to zobaczyłem małpoluda, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Prawdopodobnie już wtedy dukałem, więc z dużym zainteresowaniem czytałem historię o tym, jak ludzie nauczyli się rozpalać ogień.

Zdarzyła się panu Wigilia poza krajem?

- Poza krajem nie, ale poza domem - tak. W wojsku. Nie dostałem się na moje wymarzone studia aktorskie i znalazłem się w jednostce w Żarach, koło Żagania. Pod choinkę dostałem w przydziale dodatkowy kawałek kiełbasy! Kiedy po dwóch miesiącach skoszarowania wyszedłem na przepustkę, krążyłem między domami, patrzyłem w okna, widziałem świecące się choinki. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało sentymentalnie, ale poczułem nostalgię, o którą nigdy wcześniej się nie podejrzewałem. Tymczasem musiałem wracać za bramę, do jednostki, a tam jedynym pocieszeniem był ten dodatkowy przydział kiełbasy. W późniejszych latach, kiedy już wyjechałem z domu na studia, zawsze wracałem na święta. Chciałem być blisko z rodziną.

Jaką Wigilię zapamiętał pan szczególnie?

- Poza czasami, kiedy byłem dzieckiem, na pewno tę, kiedy moja córka, a późno zostałem ojcem, mogła uczestniczyć w wieczerzy - już nie jako osesek, ale jako dwuletnia dziewczynka. To było wzruszające. Poczułem miłą powtarzalność rodzinnego losu.

Wigilia to jedyny dzień w roku, kiedy aktorzy nie występują w teatrze. Czy to dodaje wieczerzy jeszcze większej odświętności?

- W moim zawodzie na pewno jest to dodatkowy smak, ponieważ gramy świątek, piątek i niedziela. Aktorzy mają wewnętrzny zegar, który sprawia, że w dniu przedstawienia godziny popołudniowe biegną szybciej, a o 19 jesteśmy w stanie scenicznej gotowości. Jednak 24 grudnia ten zegar nie działa. Liczy się tylko Wigilia. Tego dnia nikt by do teatru nie przyszedł.

Ale w drugim dniu świąt teatry już grają. Trudno wstać od świątecznego stołu?

- Chciałoby się dłużej pobiesiadować. Ale granie jest tak wpisane w moje życie, że nie mam trudności z pójściem do teatru. Granie też jest dla mnie świętem. I tak już od ponad 40 lat, od czasu szkoły, pobytu w teatrze lalkowym - niezależnie od dnia tygodnia. No, może teraz to się trochę zrutynizowało. Wiem, że muszę iść do pracy. I idę.

W Wigilię można grać Świętego Mikołaja. Zdarzyło się panu?

- Nikt nie proponował, a ja też nie próbowałem tego robić, nawet na użytek prywatny, kiedy moje latorośle mogły jeszcze uwierzyć w przybycie Świętego Mikołaja. Być może to się wzięło z tego, że ta rola łączy się z improwizacją. A ja nie jestem w niej mocny. Hołduję zasadzie, że jest bardzo wskazana, pod warunkiem że się ją dobrze przygotuje. Pamiętam jednak Świętego Mikołaja, który mnie odwiedził. Mogłem mieć siedem, osiem lat. Za bardzo w niego nie wierzyłem, bo to był mój starszy kuzyn. Poznałem go po brwiach. Ale sam fakt, że nosił odpowiedni strój i cała rodzina zachowywała się, jakby św. Mikołaj przyszedł naprawdę - sprawił, że zrobił się rodzaj teatru, w który można było uwierzyć. Byłem troszkę zdenerwowany, bo odbyło się klasyczne odpytywanie - jak się zachowywałem, czy znam modlitwy. Musiałem uważać, żeby się nie pomylić. To tworzyło dodatkowy nastrój.

Okazją do grania w święta jest też kolędowanie. Kolędował pan?

- Nie, choć pamiętam, że tak bywało. Do tej pory dzwonią w okolicy świąt do naszego domu dzieci. Trzeba im coś wynieść. Od żony dostają słodycze, bo nie wypada się opędzać pieniędzmi, chociaż być może by je wolały!

Stacza pan zwycięską walkę z wigilijnym karpiem

- Nigdy nie zabijałem karpia, za którym zresztą specjalnie nie przepadam. Może przez ości. Jadam ryby latem, nad morzem.

A śpiewa pan kolędy?

- Czasem najdzie nas taka potrzeba, a kiedyś to był rytuał. Teraz śpiewają za nas różne urządzenia. Trochę żal tamtych czasów, kiedy śpiewaliśmy sami. Momenty, kiedy ludzie się zbierają i wspólnie kolędują, tworzą magię i poczucie wspólnoty, która jest ważna nie tylko we wspomnieniach, ale i na co dzień.

Jaka była pierwsza Wigilia po premierze "Czterech pancernych"?

- Byłem najpopularniejszą osobą przy stole wigilijnym.

Polskie Wigilie wypadały w trudnych chwilach. Pamięta pan 1970 r. po zajściach w Gdańsku?

- Oczywiście, że pamiętam. Wtedy prawdy dowiadywaliśmy się "na ucho", od osób dobrze poinformowanych i z solidnie zagłuszanych wolnych stacji radiowych. To była część naszej szarej i dość beznadziejnej rzeczywistości. Wszyscy walczyliśmy o kawałek szynki na święta. Pomarańcze były czymś wyjątkowym. Teraz turlają się beztrosko po podłodze supermarketu. Wszystko załatwiało się sposobem. Trzeba było mieć zaprzyjaźnioną panią Helę albo pana Józka. Wchodziło się do sklepu od tyłu. Potrzebne były dodatkowe uśmiechy. Zdarzało się, że w podziękowaniu przynosiłem bilety do teatru. Dziś mamy do dyspozycji różne gazety i stacje telewizyjne, które w różny sposób komentują te same fakty. Mamy szanse wyrobić sobie własne zdanie.

Ale wiedział pan, jak grać niezwykle groźnego kierownika sklepu spożywczego w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" Stanisława Barei.

- O, tak. Uczyłem klientów, jak się mają zachowywać w stosunku do personelu, a opornych wpisywałem na czarną listę.

W 1981 r. zagrał pan ofiarę systemu w "Wahadełku" Bajona i bezwzględnego człowieka reżimowych mediów w "Człowieku z żelaza" Wajdy.

- "Wahadełko" to była pierwsza rola, którą można było uznać za wydarzenie na tle nijakości mojego życia zawodowego po serialowej popularności. Film został wyemitowany w telewizji w piątek, 12 grudnia 1981. Nie wiem, jaką miał wtedy oglądalność, ale ja go oczywiście obejrzałem. Poszedłem spać, obudziłem się, był piękny poranek. Ale nic nie działało. Mieliśmy nagrywać kabaret Olgi Lipińskiej. Pojechałem do mieszkającego najbliżej Jana Kobuszewskiego i dowiedziałem się, że wszystko będzie inaczej. "Wahadełko" zniknęło z ekranu na całe lata.

Dał się pan zaskoczyć, a przecież "Człowieka z żelaza" kończyła zapowiedź powrotu twardych rządów. Czy grał pan u Wajdy wszechwładnego prezesa Szczepańskiego?

- Jego zastępcę, telewizyjną szarą eminencję, wiceprezesa Patyka. Potrafił wyciągnąć z kieszeni talon na samochód i dać komuś w nagrodę jak cukierka. Albo zwolnić.

Rozmowy dyscyplinującej z władzami Radiokomitetu pan nie miał?

- Nie, nie miałem. Wtedy pracowałem już w Teatrze Dramatycznym. Zdarzyło się za to wcześniej wiele okazji, by widywać takich panów.

W 1990 r. wcielił się pan w rolę cenzora w "Ucieczce z kina Wolność". Czuł pan początek nowej epoki?

- Trzeba przypomnieć, że zdjęcia rozpoczęliśmy na początku 1989 r., przed obradami Okrągłego Stołu i pierwszymi wolnymi wyborami. Wojciech Marczewski świetnie wyczuł czas, wymyślił rzecz proroczą - aktorów, którzy na kinowym ekranie buntują się przeciw cenzurze, bo nie chcą dłużej kłamać.

W 2000 r. w cyklu "Święta polskie" zagrał pan w "Żółtym szaliku" chwytającą za gardło rolę alkoholika.

- W świetnym scenariuszu Jerzego Pilcha znalazłem wiele niebanalnej prawdy o poważnym problemie ludzi, którzy prowadzą nie zawsze skuteczną walkę z nałogiem. Długo zastanawialiśmy się nad pointą. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że nadchodzą święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi nadzieja.

***

Janusz Gajos

Janusz Gajos (rocznik 1939), jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, artysta Teatru Narodowego. Jego kreacje można tam oglądać w "Iwanowie" Englerta, "Miłości na Krymie" Jarockiego i "Śmierci komiwojażera" Kutza. Jest lubiany za postacie Janka Kosa z "Czterech pancernych" i Tureckiego z kabaretu Olgi Lipińskiej, za "Piłkarski poker" i "Ekstradycję". A poważany - za wybitne role filmowe w "Wahadełku" Bajona, "Człowieku z żelaza" Wajdy, "Przesłuchaniu" Bugajskiego, "Białym" Kieślowskiego, "Ucieczce z kina Wolność" Marczewskiego, "Psach" Pasikowskiego i "Żółtym szaliku" Morgensterna.

Do historii Teatru Telewizji przeszły spektakle z jego udziałem - "Opowieści Hollywood", "Kolacja na cztery ręce" i "Samobójca" Kutza, "Bigda idzie!" Wajdy i wielokrotnie powtarzana "Norymberga" Krzystka.Obecnie pracuje nad tytułową rolą w "Romulusie Wielkim" Dürrenmatta w reżyserii Krzysztofa Zanussiego w Teatrze Polonia. Premiera zapowiadana jest na styczeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji