Obcy bliscy
Dzwoni telefon. Do pustego domu wpada młody chłopak Arni. Coś tam odpowiada do słuchawki, włącza na pełen regulator magnetofon, szuka czegoś do zjedzenia, przebiera się. Znika. Po chwili, pojawia się dziewczyna - dzwoni telefon. Marta grzecznie wiedzie rozmowę. Włącza magnetofon i zni ka. Telefon dzwoniący bez przerwy, grające magnetofony - każde z dzieci ma swój - warczący telewizor, w którym pokazują makabrę, albo zabawne sytuacje do podglądania, albo film, w którym nie wiadomo o co chodzi. W ciasnym wnetrzu rodzinnego gniazdka żyją rodzice i trójka dzieci oraz przez czas krótki mieszkają dziadkowie. Ot, zwyczajna rodzina. Matka nauczycielka, ojciec urzędnik, syn sportowiec i dwie córki - jedna w trudnym wieku szkolnym, druga znikająca na noce pannica. Wiadomo jeszcze, że wyprowadził się z tego domu pokłócony z rodzicami syn.
Taką sytuację pozornego zwyczajnego życia rodzinnego opowiada Gudmunder Steinsson, islandzki współczesny pisarz, w przygotowanej w minionym sezonie polskiej prapremierze sztuki "Obcy bliscy". Teatr Powszechny z Warszawy gości z tym spektaklem w Teatrze Kameralnym w Sopocie. Autor - jak można przeczytać w programie - odniósł wiele sukcesów tą napisaną przed 7 laty sztuką. Przetłumaczoną ją na kilka języków, grały ją renomowane teatry. Steinsson wśród rozlicznych stypendialnych wyjazdów był także w Polsce. Uczył się teatru również u Grotowskiego.
Opowieść "Obcy bliscy" jest realistyczną i okrutną fabułką o związanych ze sobą więzami krwi, a obojętnych na siebie do granic możliwości - ludziach. Tylko dziadkowie mają rodzinne marzenia i tęskonoty i jak się okazuje w finale - także zbuntowano najmłodsza córka Gudren. Reszta jest tak skołowana przez własny egoizm i egocentryzm, że nie ma nowet czasu by zauważyć, że ktoś bliski umarł. Współczesny, obowiązujący model życia wyćwiczył tych ludzi - trzeba mieć swoje sukcesy, choćby drobne, w pracy czy szkole, bądź erotyczne spełniane zachcianki, trzeba by w domu było coś do zjedzenia, można ewentualnie czasami posprzątać, gada się godzinami przez telefon ze znajomymi zawszę grzecznie i miło, słucha muzyki, ogląda telewizor i jeździ samochodami. Ten rodzinny koszmar narasta, piekiełko staje się piekłem. Bełkot w porozumiewaniu i kakofonia narastających dźwięków, to przerażający portret rodzinny. Sztuka Steinssona opowiada scenami, narastają sytuacje, coraz więcej drobnych zdarzeń. Nie jest to tekst łatwy dla teatru, ani prosty w realizacji. Stąd reżyser ZYGMUNT HÜBNER posłużył się metodą równoczesnego rozgrywania akcji w różnych planach, bu dowania nastroju niemal w każdej scenie, pointowania opowiedzionej sytuacji. To dość monotonne, szczególnie w I akcie, choć wydaje się, że jest to ktucz do tej sztuki. Mimo pozornego ruchu - bieganiny, krzątania się, nie tworzy to naturalnie rosnącego tempa spektaklu. Postacie ze sztuki przez dramaturga zarysowane są często tylko kilkoma - jak w szkicu - kreskami, a więc całym ciężarem stworzenia ról obarczono tu reżysera i aktorów. I są w tym spektaklu bardzo dobrze prowadzone role.
Dziadkowie - to ANIELA ŚWIDERSKA i BRONISŁAW PAWLIK. Ile ciepła i serdeczności w tych ludziach, którzy swój świat już stracili. Zdani na łaskę dzieci i wnuków, a jednak pełni godności i naturalnej szlachetności, jedna z piękniejszych scen - w tym szalonym domu - to rozmowa tych dwojga - o sobie, o ich miłości i wspólnym wieloletnim życiu. Zupełnie inne emocjonalnie i znaczeniowo role zbudowali EWA DAŁKOWSKA - jako Ingun, czyli pani domu i KAZIMIERZ KACZOR - jej mąż Harold. Dałkowska potrafi być zimna i obojętna, pochłonięta swoją emancypacją i jogą, okrutna wobec dziadków jak synowa, którą denerwują starzy rodzice męża, a równocześnie histerycznie bezradna wobec zbuntowanej córki i własnych lęków. Kazimierz Kaczor - pozornie dobroduszny ojciec rodziny, zarabiający pieniądze i mający przyjaciółkę na samotne wieczory, ciepły i zgodny, a jednak nie rozumiejący tego, co dzieje się z jego dziećmi, żoną i z nim samym. To dobrze wychowany automat, denerwuje się na krótko, ucisza się jak wytresowany. Wśród dzieci tej współczesnej rodziny widoczny bunt i dramat niesie Gudrun - najmłodsza córka. Prawie się nie odzywa, tylko patrzy, żuje gumę i w przypływie bezradności usiłuje odnaleźć miłość - może w ojcu, może w swoim chłopaku. Kiedy się nie udaje łyka tabletki. MARTA KLUBOWICZ zagrała tę rolę z pełnym wyciszenia wyczuciem. Potrafiła wykorzystać prawie wszystkie sytuacje, by Gudrun była prawdopodobna i niejednowymiarowa, bo przecież nie jest się ani złą, ani dobrą, ale można być nieszczęśliwą.
I ta sztuka, zaprezentowana przez Teatr Powszechny z Warszawy, jest o narastającym nieszczęściu i obojętności. Co robić , gdy przestaną dzwonić telefony, popsuje się telewizor, a zagonione w codzienną bezduszność serce, czyli mięsień, odmawia posłuszeństwa? Chyba trzeba umierać.