Artykuły

Andrzej Wajda pyta: skąd zło?

"Makbet" w reż. Andrzeja Wajdy w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Recenzja Romana Pawłowskiego w Gazecie Wyborczej.

"Makbet" w Starym Teatrze w Krakowie. Pasja moralna Andrzeja Wajdy, reżysera krakowskiego "Makbeta", i nowy przekład Antoniego Libery nie wystarczyły, aby powstało znakomite przedstawienie

Zło osiągnęło dzisiaj punkt krytyczny, jego wszechobecność zmusza do stawiania pytań o jego źródła i konsekwencje. "Makbet" daje pod tym względem niezwykłe możliwości, to studium zła w postaci czystej. Tytułowy bohater, zdolny dowódca, nie ma żadnych powodów, by żywić nienawiść do władcy, który go nagradza i awansuje. A jednak zabija go.

Szekspir nie daje prostej odpowiedzi co do motywów mordercy. Z jednakową siłą pcha Makbeta do czynu wyrocznia i własna chorobliwa ambicja. Reżyser ma olbrzymie pole do popisu, może wydobyć bezwzględną walkę o władzę, pokazać wojnę, przedstawić toksyczny związek Makbeta i jego żony i absurd świata. Którekolwiek drzwi się otworzy, wszystkie wychodzą na rzeczywistość.

Bez archaizmów

Spektakl Andrzeja Wajdy miał szanse, aby stać się istotną interpretacją tragedii. Szekspirowski "Makbet" wpisuje się w teatr sumienia, który ten wybitny twórca realizował w latach 70. i 80. na deskach Starego Teatru, inscenizując Dostojewskiego: "Biesy", "Idiotę", "Zbrodnię i karę". Interesujący był pomysł obsadowy: wbrew tradycji, która przedstawia Makbeta i Lady Makbet jako młodych, porywczych ludzi, Wajda obsadził w tych rolach aktorów dojrzałych: Iwonę Bielską i Krzysztofa Globisza. Ta decyzja ma uzasadnienie w tekście, gdzie Makbet skarży się, że "żył już dosyć", a zarazem otwiera szerokie możliwości interpretacji obu postaci jako ludzi wypalonych, pozbawionych potomstwa, chwytających się ostatniej szansy w życiu.

Atutem był nowy przekład Antoniego Libery, który szekspirowską tragedię przepuścił przez teatr absurdu. Libera uprościł poetycki język oryginału, nadał mu czystość komunikatu, pozbawił archaizmów. W przekładzie Stanisława Barańczaka król Duncan kończył wieczerzę, u Libery kończy jeść. Lady Makbet, trąc plamy krwi na dłoniach, mówiła u Barańczaka: "A cóż nam strach, że ktoś się dowie, skoro naszej potędze nikt się nie każe tłumaczyć". Ten sam wers u Libery brzmi jak cytat ze współczesnego kryminału: "A czego tu się bać? Jeśli się nawet wyda kto się ośmieli żądać od nas wyjaśnień?".

Ascetyczna inscenizacja

Taki materiał i pasja moralna reżysera mogły dać w rezultacie dotykające, współczesne przedstawienie. I takie są pierwsze sceny "Makbeta": akcja rozpoczyna się na polu jednej z dzisiejszych bitew. Na scenie rzędami leżą ciała opakowane w czarne plastikowe worki. Kiedy wchodzi król Duncan (Jakub Przebindowski), żołnierze odsuwają ciała na boki, by utorować mu drogę.

Grające wiedźmy Ewa Kolasińska, Beata Paluch i Katarzyna Warnke nie są czarownicami z "Harry'ego Pottera", lecz ofiarami wojny. Owinięte w czarną folię, z głowami w bandażach, są konkretne jak przekład Libery. Ascetyczna, monochromatyczna scenografia Krystyny Zachwatowicz tworzy odpowiednią oprawę dla dramatu, głównym elementem są nagie deski, a jedyną żywą barwą wśród szarości i czerni - czerwień królewskiego dywanu. W martwy krajobraz wpisuje się muzyka Stanisława Radwana zbudowana na ogłuszającym hałasie, który przywodzi na myśl lawinę kamieni.

Znakomity jest w pierwszych scenach Krzysztof Globisz. Jego Makbet to słaby, ale niepozbawiony sumienia człowiek, który broni się przed zbrodnią. Aktor wydobywa psychologiczne podłoże związku z Lady Makbet. Trzeba słyszeć, jak w euforii wykrzykuje do żony: "Dawaj mi od tej pory tylko synów!". I jak podczas rozmowy z Bankiem (Jacek Romanowski) zamiast w towarzysza, wpatruje się w jego syna. Zazdrość o potomka staje się jedną ze sprężyn, które nakręcają zbrodnię.

Stojąca woda zamiast lawiny

Energia i siła pierwszych scen słabnie jednak z każdą minutą. Przedstawieniu brakuje tempa, najkrótsza z tragedii szekspirowskich trwa na scenie Starego Teatru trzy godziny. "Makbet" w lekturze sprawia wrażenie lawiny wydarzeń, które następują jedno po drugim jak cięcia miecza. Spektakl Wajdy jest stojącą wodą, w której od czasu do czasu rozchodzą się kręgi.

Po części są za to odpowiedzialni aktorzy, którzy ascezę inscenizacji zinterpretowali jako bierność. W scenach zbiorowych wykonawcy z drugiego planu czekają bezczynnie, aż Makbet skończy kwestię. Do nielicznych ciekawych epizodów należy Lady Macduff Katarzyny Gniewkowskiej, która wydobyła ból i wściekłość porzuconej kobiety. Dobrą scenę miał także Rafał Fudalej jako Malcolm, syn zamordowanego króla Duncana. Młody aktor zagrał dojrzewającego chłopca, w którym budzi się świadomość tkwiącej w człowieku pokusy zła.

Iwonie Bielskiej zabrakło desperacji, która mogłaby poruszyć wolno kręcące się tryby spektaklu. Jej Lady Makbet to raczej studium starzejącej się, bezdzietnej kobiety, oderwane od głównego tematu sztuki. Patrząc na Bielską, miałem w pamięci jej niedawną wspaniałą rolę w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego, gdzie gra kobietę-tyrana, pchającą męża do kolejnych oszustw. Tutaj sprawia wrażenie bezwolnej.

Tytułowa rola jest nierówna. Globisz ma wielkie momenty, jak w znakomitej scenie zlecenia morderstwa na Macduffie, kiedy w konfrontacji z zawodowymi mordercami obnaża słabość i wstyd Makbeta. I momenty chybione, jak w scenach z duchem Banquo, w której udaje wariata.

Teatralny nawias

Wymowę przedstawienia osłabia także konwencja teatru w teatrze. Wajda wykorzystał dawny pomysł z "Biesów", gdzie zakapturzeni maszyniści wynosili trupy i manipulowali bohaterami. Tutaj dekoracje zmieniają ludzie w mundurach specnazu i kominiarkach, ale ich obecność nie buduje na scenie grozy.

Teatralny nawias rozciąga się na całą akcję. Miecze, które aktorzy noszą do współczesnych mundurów, są tylko rekwizytami. Nikt nie potrafi się nimi posługiwać. Podobnie umowna jest wojna, dziesięciotysięczną armię zbliżającą się do zamku Dunsinane symbolizuje jeden żołnierz strzelający z łuku sportowego do ściany. To dobrze, że reżyser liczy na wyobraźnię widzów. Źle, że nie zdołał uruchomić wyobraźni aktorów, którzy z umownego pola bitwy wracają bez cienia zmęczenia, jakby wracali z garderoby.

Umowność stoi w sprzeczności z przekładem Libery, który wydobył z tekstu konkret. U Barańczaka Makbet w słynnym monologu ze sztyletem pytał "Cóż to majaczy przede mną?". U Libery pyta "Co to jest?". Zło nie jest złudzeniem, tworem wyobraźni. Ono jest. Namacalne. I chociaż Makbet nie może schwycić sztyletu, to krew, która za chwilę popłynie, jest realna.

Tymczasem u Wajdy zło staje się teatralnym rekwizytem, a chyba nie o to chodziło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji