Obcy bliscy
Tytuł mówi w zasadzie wszystko. Chodzi tu o osoby z nazwy bliskie sobie, jako że łączą je więzy rodzinne, jednakże ojcowie, dziadkowie i dzieci żyją obok siebie w uczuciowej pustce, są dla siebie obcy. Innymi słowy: współczesny islandzki pisarz Gudmundur Steinsson przedstawia w sztuce "Obcy bliscy" trzypokoleniową rodzinę, która uległa dezintegracji, aczkolwiek z pozoru nadal jest spójna, jako że ludzie ci żyją pod jednym dachem w miarę zgodnie.
Nie ma tu właściwie żadnego dramatu, żadnego wyraźnego konfliktu. Są zaledwie drobne spięcia i banalne codzienne życie. Próba samobójstwa jest tylko rodzajem histerycznego gestu. Nawet śmierć, pozbawiona grozy i majestatu, wydaje się banalna. Nic ciekawego w sumie.
Czy rzeczywiście?
Pokolenie dziadków, zagubione, nie rozumie, jak to się dzieje, że rodzina nigdy nie może się zebrać przy stole chociaż na jeden wspólny posiłek. Nie pojmują, dlaczego bliscy sobie ludzie nie mają dla siebie czasu, ani ochoty na zwyczajną rozmowę.
Rodzice i dzieci przyjmują to jako rzecz oczywistą, normalną. Są przecież tak zajęci, ciągle w biegu, stale mijając się. A zresztą - cóż właściwie mogliby sobie powiedzieć? Co może ojciec powiedzieć córce? Prościej dać jej pieniądze na odczepnego.
Matka udaje, że wszystko jest w porządku, a przed stresami chroni się w uprawianie jogi. Unika konfliktów z dziećmi okazując potomstwu niekiedy nadmierną tolerancję, budzącą wręcz podejrzenia, że wynika ona z wygodnictwa i obojętności, choć ma to pozór stosowania "nowoczesnych" metod wychowawczych.
Najmłodsza córka, Gudrun, wyraża protest w bardzo jaskrawej neurotycznej formie, przeciw takiemu modelowi życia, ujawniając zarazem tęsknotę za innym wzorem. Tylko syn, Arni, sprawia wrażenie psychopaty, zdolnego jedynie do bardzo prymitywnych emocji związanych z podstawowymi biologicznymi potrzebami.
Rodzina ta - normalna, raczej dobra niż zła, dość zamożna - w gruncie rzeczy jest chora. Chora na niemożność wyrażania swych prawdziwych uczuć. Rozgrywa się tu dramat. Podskórny, niemy. Egzystencjalny. Cierpią bez mała wszyscy, nawet jeśli ból nie dociera do ich świadomości. Uciekają przed nim w różny sposób, stosują różnoraki kamuflaż.
Autor postawił przed tą rodziną zwierciadło, ale przeglądają się w nim także inni, którzy cierpią na podobne schorzenie; całe społeczeństwo zagrożone procesem dezintegracji.
Sztuka, wystawiona w Teatrze Powszechnym, budzi żywe zainteresowanie widowni. Na pewno jest to zasługa precyzyjnej reżyserii Zygmunta Hübnera, bezbłędnie punktującej to, co ważne. Także aktorzy zbierają zasłużone brawa. Dotyka ona i naszych czułych punktów, mimo że odmienny jest standard naszego życia i nasze kłopoty. Zjawisko ukazane w niej ma uniwersalny charakter, mówi o naszej współczesnej cywilizacji, w której za rozwój w jednej dziedzinie, płaci się stratami na innym polu.