Artykuły

Dzięki niemu jestem w tym teatrze

- W Narodowym widownia liczy ponad 400 miejsc, to nie lada wyzwanie dobić się głosem do ostatnich rzędów - mówi ARTUR ŻMIJEWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Mija dziesięć lat, odkąd Artur Żmijewski trafił na deski Teatru Narodowego. Dekadę obecności na najważniejszej scenie teatralnej stolicy wieńczy występem w komedii Szekspira "Wiele hałasu o nic". Tylko w "Dzienniku" Żmijewski opowiada o swoim przywiązaniu do Warszawy, a także dystansie do teatru offowego, mówi o tym, dlaczego nie chce otworzyć własnej sceny i które adresy na artystycznej mapie stolicy odwiedza najchętniej.

BARTOSZ BATOR: Ostatnia premiera w Teatrze Narodowym z pana udziałem odbyła się niemal równo rok temu. Skąd ta przerwa?

ARTUR ŻMIJEWSKI: To prawda. Dokładnie rok temu miała miejsce premiera "Terminalu 7". Ale z jednym przedstawieniem zostałem całkiem niedawno. Bo do końca ubiegłego sezonu grałem w "Kartotece", "Śnie nocy letniej", "Weselu" i "Kopciuchu". Więc de facto nie było czasu, żebym mógł zaangażować się w nowy spektakl. Ponadto pierwsze próby do "Wiele hałasu o nic" odbyły się już w czerwcu.

Tym razem komedia. To gatunek, w którym dobrze się pan czuje?

- Komedie szekspirowskie są gatunkiem specyficznym. Mówiąc komedia, mamy często na myśli raczej potoczne jej znaczenie kojarzone głównie z łatwymi w odbiorze produkcjami filmowymi. A komedie Szekspira są śmieszne, ale czasami też całkiem poważne. To jest gatunek dosyć pojemny. Zawsze są dla mnie wielkim wyzwaniem. W sztukach Szekspira aktor może zweryfikować swój warsztat i przekonać się, czego musi się jeszcze nauczyć.

Co jest takiego w sztukach Szekspira, że ciągle chcemy je oglądać?

- Opowiadają o rzeczach najprostszych, najbardziej podstawowych, a o których na co dzień rzadko myślimy, przechodzimy z nimi do porządku dziennego. I dopiero w momencie, w którym którejś z tych rzeczy zabraknie, uświadamiamy sobie, jak one są cenne. W gruncie rzeczy fabuły tych sztuk są bardzo proste, ale emocje, jakie niosą, są tym, co nas do nich ciągnie. Szekspira trzeba grać wielkimi emocjami. Tylko w taki sposób potrafi przemówić do widza. Nie można powiedzieć cichym głosem: "Być albo nie być", trzeba to odpowiednio wyartykułować. Kropki stawiać świadomie. Trudno to wytłumaczyć słowami, przelać w tym wywiadzie na papier. Ale ja, grając, tak o tym myślę. Sztuki Szekspira są wielkim sprawdzianem. Wymagają zgrania w całym zespole, niezwykłej precyzji, nieomal matematycznego wyliczenia. "Wiele hałasu o nic" w reżyserii Macieja Prusa jest jedną z kolejnych odsłon jego teatru, który lubię z bardzo prostego powodu. W tych inscenizacjach nie da się niczego udawać. Emocje, o których wspominałem, są jedynym sposobem na przekonanie widza do naszych założeń. Dlatego że Maciej w swoich przedstawieniach unika rekwizytów, rozbudowanej scenografii...

...czyli pozbawia je wszystkiego, co pomaga aktorowi na scenie.

- Tak, i to trzeba sobie uświadomić, bo na początku sprawia sporą trudność. Trzeba zaufać temu matematycznemu wyliczeniu i czystościom pozycji w inscenizacji, które są układane przez Macieja. To jest bardzo proste założenie. Każdy przedmiot na scenie stanowi dla aktorów pewnego rodzaju alibi. Może spowodować sytuację, w której aktor usiłuje się za czymś schować. A jeżeli przedmiotów nie ma, to nie ma za czym. Dlatego mówię, że jest to sprawdzian.

W ciągu ostatnich lat kilkakrotnie występował pan w repertuarze angielskiego klasyka - "Królu Learze," "Ryszardzie II", "Śnie nocy letniej". Która z nich była dla pana największym wyzwaniem w wymiarze aktorskim?

- Może pierwsza, którą zagrałem jeszcze w Teatrze Współczesnym. Chociaż to było dość skromne zadanie. Wystąpiłem może w czterech czy pięciu scenach. Jakbym się nad tym głębiej zastanowił, to chyba "Król Lear" w Narodowym. Scena Współczesnego daje trochę mniejsze możliwości ze względu na swoje niewielkie rozmiary, ale też mniej od aktora wymaga. W Narodowym widownia liczy ponad 400 miejsc, to nie lada wyzwanie dobić się głosem do ostatnich rzędów. A sama scena też jest gigantyczna. To było chyba dla mnie najtrudniejsze. To był chrzest na tak dużej scenie.

To nie pierwsze pana spotkanie z Maciejem Prusem. Pracowaliście razem już m.in. w 1998 roku właśnie przy "Królu Learze". Jan Englert mówi o nim - specjalista od Szekspira.

- Ma rację.

Bo?

- Dlatego że Maciej zjadł na tym zęby. Zna te sztuki i wie, jak je robić. Jego praca to wielkie rzemiosło.

Czy możliwość współpracy z Jerzym Grzegorzewskim to ważny okres pana kariery zawodowej?

- Bardzo. Dzięki niemu jestem w tym teatrze. On zechciał zaufać, że aktor niezwiązany z żadnym teatrem, grywający tylko w niewielkim Teatrze Scena Prezentacje jest w stanie przebić się na tak dużej scenie. Aktor, który grywał tylko w przestrzeni bardzo kameralnej, grywał w filmie i Teatrze Telewizji. Nie znał mnie zbyt dobrze, zaufał tym, którzy mnie polecili. Przyjął najpierw na zastępstwo, a potem zechciał obsadzić, na prośbę Macieja Prusa, w "Królu Learze". I od tego czasu datuje się mój pobyt etatowy w tym teatrze.

Występuje pan w Narodowym od 10 lat. Zmieniła się ta scena przez ten czas?

- Tak. Przede wszystkim ma wielką widownię. Gdy kilka lat temu zaczynaliśmy działalność na scenie przy pi. Teatralnym, trzeba było walczyć o publiczność, bo tego teatru od momentu, kiedy spłonął, nie było w świadomości widza. Nie było sceny dramatycznej, był tylko Teatr Wielki - scena muzyczna. Musieliśmy przekonać widownię, że na nowo warto do tego teatru przychodzić.

A repertuarowo?

- Też. Przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego miały swoją specyfikę. Wiele z nich graliśmy po osiem lat, ale musieliśmy się z nimi rozstać, po to żeby dać miejsce nowym przedstawieniom i ich twórcom. Mam też wrażenie, że Narodowy dynamizuje się. Niezwykle dużo się tutaj gra.

A co zmieniło się w Arturze Żmijewskim aktorze?

- Dziesięć lat to piekielnie dużo czasu. Widzę, że ta scena mnie dużo nauczyła, zmieniła moje myślenie o teatrze. To, jakim byłem aktorem 10 lat temu, a jakim jestem teraz, zawdzięczam w ogromnej mierze obecności w Narodowym.

Czy to zespół, czy dyrektor tworzy atmosferę danej sceny?

- Jeśli chodzi o zespół, to przy jego tworzeniu dyrektor odgrywa znaczącą rolę. To on musi zadbać o takie warunki, w których my zaczynamy się lubić, rozumieć, chcieć i umieć ze sobą współpracować. Żeby powstał zespół, musi minąć trochę czasu.

- To dzięki Jerzemu Grzegorzewskiemu jestem w Teatrze Narodowym. Choć mnie nie znał, zaufał tym, którzy mnie polecili.

Był pan już w Ateneum pod rządami Sławomiry Łozińskiej i Izabelli Cywińskiej?

- Nie. Sporo ostatnio pracuję.

A podziela pan powszechnie panującą opinię, że ten teatr - zbyt kostyczny - potrzebuje szybkiej reanimacji?

- Jako osoba z zewnątrz nie bardzo czuję się uprawniony do Wypowiadania się na ten temat. Chyba lepiej byłoby zapytać aktorów z tego teatru. Takie opinie faktycznie krążyły, aleja staram się nie wypowiadać na tematy, których wystarczająco nie poznałem.

Jak postrzega pan nową inicjatywę Krzysztofa Warlikowskiego - Nowy Teatr, który znalazł swoją siedzibę w dawnych zakładach MPO na Mokotowie?

- Widocznie formuła współpracy w ramach TR Warszawa się wyczerpała i Warlikowski szuka nowych form wyrazu. Każda nowa inicjatywa to krok w dobrą stronę. Dlatego że one dają napęd wszystkim dookoła. Dzięki temu albo się człowiek rozwija i pokazuje nowe kierunki, albo - czego nie życzę Krzysztofowi Warlikowskiemu - topi się, bo okazuje się, że to nie był strzał w dziesiątkę. Im więcej takich miejsc, tym więcej potencjalnych zdarzeń teatralnych. Wtedy nawet prosta statystyka wskazuje, że będzie większe prawdopodobieństwo dobrych premier. Występował pan na scenie Teatru Scena Prezentacje mającego siedzibę w zakładach Norblina. Co jest takiego w postindustrialnych wnętrzach, że tak chętnie osiadają tam teatry?

- Dla mnie teatr jest czymś, co się stwarza, i miejsce nie ma aż takiego znaczenia. Sam fakt wyboru hali fabrycznej na miejsce wystawienia spektaklu wcale nie powoduje, że staje się ona przestrzenią teatralną. Teatr nie jest bowiem odwzorowaniem rzeczywistości. Teatr opowiada o rzeczywistości wymyślonej w głowie twórców. Więc jeżeli wybierzemy halę fabrycznąjako przestrzeń teatralną i powiemy: to jest tylko hala fabryczna, to nam to niczego nie wnosi. Dużo szlachetniejsze jest stworzenie na scenie teatralnej czegoś, co będzie wymyśloną przez twórców halą fabryczną. Ja wolę taki teatr. Dlatego skłaniam się ku teatrowi Maciej Prusa.

Pana zdaniem pomysłem takich teatrów jest samo miejsce?

- Mówię tylko o swoim poczuciu estetyki i tym, co wybieram jako widz.

Próżno jednak szukać pana nazwiska w produkcjach offowych. Dlaczego? Sława? Pieniądze?

- We wrześniu w Teatrze Praga miała miejsce premiera "Emigrantów" Sławomira Mrożka, którą wyreżyserowałem. Tę scenę można uznać za offową. Więcej propozycji nikt mi nie złożył. Poza tym w ostatnich dziesięciu latach miałem sporo pracy w Narodowym.

Co pan myśli o teatrach zakładanych przez aktorów? Krystyna Janda, Emilian Kamiński, Anna Gornostaj, o swojej scenie myśli także Michał Żebrowski... Nie ciągnęło pana nigdy do takiej działalności?

- Nie zastanawiałem się nad tym, choćby z powodu dużej ilości zajęć. Poza tym chciałbym pobyć jeszcze trochę człowiekiem niezależnym.

Aktorzy zakładają własne sceny właśnie po to, by być niezależnymi...

- Ale związanym jednak. Ktoś, kto zakłada swoją scenę, musi ponosić za nią odpowiedzialność. Jest przywiązany do pozycji administratora. Trzeba ponosić odpowiedzialność nie za jedno przedstawienie, a całą scenę.

Czy Artur Żmijewski siada czasami na miejscu widza?

- Siadam, ale niestety ostatnio rzadko.

I który adres najchętniej wybiera?

- Zawsze najchętniej wybieram dobry teatr. Tylko to oczywiście czasem trudno przewidzieć.

Któraś ze scen jest dla pana synonimem dobrego teatru?

- Oczywiście scena Narodowego (śmiech). Swoje chwalę, ale już całkiem poważnie uważam, że zrobiono tu wiele dobrych przedstawień, niesłychanie różnorodnych. Fantastyczny zespół ma Teatr Współczesny, dobrze się dzieje w Teatrze Dramatycznym. To są sceny, które lubię najbardziej na naszej warszawskiej mapie teatralnej.

Warszawa stara się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Jak pan ocenia szanse stolicy w tej rywalizacji?

- Jestem zawsze optymistą, więc mam nadzieję, że mamy szansę.

Myśli pan, że sam optymizm wystarczy?

- Oczywiście, że nie. Trzeba ciężkiej pracy. Ale bez podstawowej rzeczy, czyli optymizmu, niczego się nie zrobi.

W takim razie co w Warszawie powinno się w pierwszej kolejności zmienić?

- Nie podejmę się odpowiedzi na to pytanie.

To może inaczej. Czego panu najbardziej brakuje w ofercie kulturalnej Warszawy?

- Myślę, że jest ona dość bogata. Mam nawet wrażenie, że trudno się do czego przyczepić. W sytuacji gdy przyjeżdżają do nas z przedstawieniami i koncertami twórcy niemal z całego świata, gdy premiera filmu czy płyty może odbyć się jednocześnie w Nowym Jorku, Londynie i Warszawie, to możemy jedynie życzyć sobie, by było tego jeszcze więcej, by doprowadzić do sytuacji, w której Europejczycy będą snobować się na przyjeżdżanie do nas. Rzeczą pozakulturalną, która zawsze rozkłada nas na łopatki, gdy chcemy się pokazać, jest komunikacja w tym mieście. Żeby przejechać z jednej strony Warszawy na drugą w godzinach szczytu, potrzeba dwóch, trzech godzin. W tym sensie musi się dużo zmienić, żeby ludzie nie spóźniali się na przedstawienia teatralne z powodu braku miejsc parkingowych i korków. Do 2016 r. mamy jeszcze jednak dużo czasu, żeby się z tym uporać.

Jest pan może fanem piłki nożnej?

- Nie, nie jestem. Kibicuję, ale umiarkowanie.

A budowniczym Stadionu Narodowego?

- Kibicuję jak najbardziej. Ale nie tylko im. Także budowniczym np. drugiej linii metra.

Pana życie głównie związane jest z Warszawą. Też jest pan dla niej taki krytyczny jak większość mieszkańców stolicy?

- Nie. Uważam, że to miasto jest fantastyczne! Coraz bardziej tętni życiem. Dwadzieścia lat temu nie wychodziło się wieczorami do knajpy na Nowy Świat. Ludzie raczej siedzieli po domach. To jest problem mentalny, ale który znika wraz z pojawiającymi się młodymi ludźmi, którzy już zupełnie inaczej żyją. Warszawę porównuje się z Wrocławiem czy Krakowem. Ale one mają ten podstawowy atut, którego stolicy brak - ścisłe centrum. Tu tych miejsc centralnych mamy co najmniej kilka. Dlatego tak nie widać, że to miasto wieczorem tętni życiem. Nie lubię Warszawy za to, że nie da się po niej sprawnie jeździć, ale uwielbiam to, że jest dynamiczna, choć z drugiej strony wysysa mnóstwo energii. Mam wrażenie, że to jest miasto, które daje w naszym kraju najpełniejsze możliwości.

Gdyby miał pan wskazać kilka miejsc szczególnie godnych uwagi w polskiej stolicy...

- Gdy jadąc rano do pracy, staję w korku na moście Grota i przyglądam się temu miastu, ono mnie zadziwia. Codziennie. Już mi nie przeszkadza Pałac Kultury i Nauki, szczególnie w kontekście budynków, które niedawno powstały. Ale Warszawa potrzebuje tego, by przestać się kłócić o drobiazgi, żeby któraś z pojawiających się co chwila wizji mogła zostać zrealizowana. Plac Defilad jak kania dżdżu potrzebuje, żeby w końcu wyrosły tam obiecane budynki, żeby zniknęły stamtąd te okropne hale. Mimo wielkich obietnic kolejnych władz miasta nic się w tym kierunku nie dzieje. Natomiast cieszę się bardzo, że Praga się rozwija. Okolice Ząbkowskiej, które jeszcze tak niedawno były obskurne, zmieniają się w zadbane miejsca z klimatem. Nagle okazało się, że stojące tam budynki bądź dawna Fabryka Wódek Koneser są perełkami architektury.

Dość intensywnie śledzi pan inicjatywy dziejące się w tym mieście.

- To jest również moje miasto. Istotna jest dla mnie szczególnie prawa strona Warszawy, bo tam się urodziłem i z nią jestem nieustannie związany. Interesuje mnie, by łączyć oba brzegi. Każdy nowy most, każda nowa inwestycja, która zbliży te dwie części miasta, jest na wagę złota. I nie przekona mnie żaden ekolog, że ważniejsze są siedliska ptaków niż ludzie, którzy powinni po tych mostach swobodnie chodzić z jednej strony rzeki na drugą. Bo taka jest niestety prawda, że do Wisły musimy się odwrócić przodem. Dopóki tego nie zrobimy, to będą to dwa zupełnie obce sobie administracyjnie miejsca.

A jaka jest pana zdaniem szansa, by w najbliższym czasie określenia "prawo-

brzeżna" i "lewobrzeżna Warszawa" przestały mieć charakter wartościujący?

- Faktycznie, mówiąc o prawobrzeżnej Warszawie, ma się taką pewność, że ona jest gorsza. A nic bardziej mylnego. Mówię tu z perspektywy człowieka, który zna wszystkie strony tego miasta. Nie powiem, że Praga się niczym nie różni. Uważam, że w wielu aspektach jest nawet lepsza niż lewy brzeg. Bo fakt, że po lewej stronie jest Puszcza Kampinoska, nie zmienia tego, że jest też klin napowietrzający, który przechodzi przez Warszawę dzięki zielonej dzielnicy, jaką jest Białołęka. Mam nadzieję, że taka inwestycja jak rozbudowa oczyszczalni i spalarni tego nie zniszczą, podobnie jak targowisko na Marywilskiej. Ponadto są też wspaniale rejony w okolicy rzeki Strugi w Markach, dawne mokradła, wielkie lasy. Nie zapominajmy, że obszar dzisiejszej Białołęki to przed wojną były tereny letniskowe. To jest moja strona Warszawy. Z Radzymina wywędro walem najpierw do Legionowa, a potem do prawobrzeżnej Warszawy i tamten kierunek mnie żywo interesuje. Ja te tereny znam i bardzo je lubię. Są piękne i w niczym nie ustępują np. obszarom Konstancina. Nie mają co prawda tężni, ale nikt nie powiedział, że wszędzie muszą być tężnie.

Wróćmy do spraw artystycznych. Jakie są pana najbliższe plany?

- Na razie spektakle "Wiele hałasu o nic", a ponadto muszę dokończyć kilka dni zdjęciowych w nowym serialu. To mnie na razie zajmuje.

Ten serial to polska wersja włoskiego "Don Matteo". Po "Na dobre i na złe" nie boi się pan trafienia do kolejnej szufladki?

- Ucieszę się z tej szufladki, jeżeli mnie w nią włożą.

Będzie się pan cieszył z kojarzenia pana z jedną serialową rolą?

- Nie. Z tego, że będę miał się z czego wykaraskać.

A to dla pana będzie kolejne wyzwanie.

- Pamiętam, że jak mnie włożyli w pierwszą szufladę, to byłem bardzo wściekły. W rolę tego romantycznego kochanka, który nic nie potrafi zagrać. Wtedy uświadomiłem sobie pewną ważną rzecz: jak człowieka wkładają w szufladkę, to znaczy, że jest w tym, co robi, na tyle wiarygodny, że można go do niej włożyć. A wtedy moim zadaniem jest, żeby takich szuflad stwarzać jak najwięcej, żeby bez problemów przechodzić z jednej do drugiej i otwierać dla siebie kolejne. Wtedy się człowiek rozwija.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji