Artykuły

Anna Seniuk - baba z charakterem

- Aktorstwo traktuję jako zawód. Myślę, że jedynie amatorzy identyfikują się z postacią - mówi ANNA SENIUK, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Przed spotkaniem w wojewódzkiej bibliotece w Opolu pewna pani podeszła do Anny Seniuk i spytała: "Mogę panią dotknąć?". Czy potrzeba lepszego dowodu uwielbienia i czołobitności?

Podobno woli pani pójść na dworzec, żeby sprawdzić, o której odjeżdża pociąg, niż dzwonić na informację...

- Tak, bo w Warszawie dodzwonić się na informację, to prawie niemożliwe, a poza tym - lubię patrzeć na człowieka, z którym rozmawiam, nawet w okienku.

Unika pani koktajli, wernisaży i tym podobnych okazji. Prawda czy fałsz?

- Nie unikam. Po prostu nie chodzę. Nie mam na to czasu.

Bo po zajęciach w szkole lub teatrze trzeba biec do wnuków, pod koniec pokonując pieszo cztery piętra?

- Dzięki tym piętrom w ostatnich dwu latach podreperowałam sobie zdrowie. Kiedyś uprawiałam dużo sportu, teraz już tego nie robię.

Zamiast sportu są schody do dzieci. Do Grzegorza i Magdy.

- Oboje noszą nazwisko po moim mężu, Macieju Małeckim. Córka ukończyła akademię muzyczną, potem studiowała na uniwersytecie, teraz rozpoczęła trzeci kierunek. Krótko mówiąc, jest dzielną dziewczyną. Syn poszedł w zupełnie, nawet dla siebie, nieoczekiwanym kierunku. Założył się z kolegami, że zda do szkoły aktorskiej. Wygrał, został, świetnie sobie radzi w zawodzie. Oboje pracujemy w Teatrze Narodowym. Kiedy spotykamy się na scenie, udajemy, że nic nas nie łączy, ale on patrzy podejrzliwym okiem, czy mama nie zrobi mu wstydu, a ja dyskretnie sprawdzam, jak Grzegorz sobie radzi.

Jest pani postrzegana, przynajmniej taka jest wersja oficjalna, jako idealna mama i babcia. Z drugiej strony - jako charyzmatyczny pedagog.

- Pewno prawda jest pośrodku, bo niektórym studentom dałam się we znaki.

Jakoś trudno to sobie wyobrazić.

- Musiałam, skoro mam wychować aktorów, a nie rozpieszczoną gromadkę dyletantów.

Nie lubi pani opuszczać domu, ale jeśli już, to żeby wybrać się do Portugalii czy Chin i zjechać setki kilometrów...

- Z przyjaciółką wrzucamy do waliz manatki, lecimy samolotem, na miejscu wypożyczamy samochód i jeździmy, gdzie nam się podoba. Czuję się wtedy naprawdę wolna.

Choćby dlatego, że na ulicy nikt nie rzuca się w ramiona?

- To mi nie przeszkadza.

Kogo rozpoznają w pani najczęściej - Madzię Karwowską z "Czterdziestolatka", panią Dulską czy Agafię Tichonowną z "Ożenku"?

- Oczywiście Madzię. Choć niewiele brakowało, a zagrałby ją kto inny. Termin zdjęć kolidował z moją pracą w teatrze.

Z której teatralnej lub filmowej postaci najdłużej nie mogła się pani otrząsnąć?

- Nigdy od siebie nie "odchodziłam", więc nie miałam tego problemu. Aktorstwo traktuję jako zawód. Myślę, że jedynie amatorzy identyfikują się z postacią.

To pani słowa: "Staram się, by rola nie pokrywała się z moim prywatnym obrazem".

- Nie muszę się starać. Gdybym grała rolę Anny Seniuk, musiałabym pokazać siebie. W każdym innym przypadku poznaję motywy psychologiczne, jakimi kieruje się postać, a ta nie jest mną. Posiada jedynie mój zewnętrzny wizerunek.

Przypuszczam, że bez względu na to, kogo by pani zagrała, publiczność i tak będzie oklaskiwać Annę Seniuk.

- To już inna sprawa. Postać aktora jako osoby i postać sceniczna integralnie się wiążą. Nie da się ich odciąć grubą kreską. Przecież użyczam swojego głosu, swojej postury.

A jednak za każdym razem udaje się pani wykreować postaci bardzo wiarygodne, choć, zdarza się, skrajnie inne. Co za tym stoi - intuicja, żmudne przygotowania, znajomość literatury?

- Jedno, drugie i trzecie. Nie ma jednoznacznej recepty.

Jan Nowicki zauważył, że jest pani "piekielnie silną babą".

- Do końca nie wiem, co miał na myśli: siłę fizyczną czy psychiczną? Mam nadzieję, że mówił o charakterze. Jak by to powiedzieć... Do pewnego stopnia radzę sobie z przeciwnościami losu. Przede wszystkim staram się nie tracić nadziei i nie przejmować tym, na co nie mam wpływu. Np. nie denerwuję się za kierownicą, bo nie mam wpływu na pana, który źle jeździ.

Nigdy w takich sytuacjach nie wyrywają się pani brzydkie słowa?

- Nie.

Gdzie pani znajduje siłę?

- Jestem osobą wierzącą i to jest - nie chcę powiedzieć "pomocne", bo nie dlatego wierzę. Po prostu mam taką potrzebę.

Złożono pani propozycję przeczytania "Tryptyku rzymskiego", podczas gdy papieski tekst wydawał się bardziej pasować do głosu męskiego. Co pani znalazła w nim dla siebie, jaka nuta wydawała się szczególnie do wygrania?

- Ważna jest treść i przesłanie, przekazanie myśli, a nie płeć interpretatora.

Od "Tryptyku..." stosunkowo niedaleko do poezji Twardowskiego. W wierszach księdza Jana udaje się pani wygrać wszystko: ciepło, humor, ironię, nieschematyczne widzenie Boga.

- Z księdzem łączyło mnie, tak przypuszczam, podobne poczucie humoru. I osobista znajomość. Mniej więcej orientowałam się, co go śmieszy, a co wzrusza, i potrafiłam to odczytać w jego poezji. Przypuszczam także, że lubiliśmy się. Zawsze po tym, gdy czytałam jego wiersze, dzwonił z podziękowaniem i ucinaliśmy sobie życzliwą pogawędkę. Teraz pozostaje mi telefon do nieba.

Czy to z powodu poczucia humoru za dzieło życia uznała pani "Pchłę szachrajkę"?

- Lubię tę rolę, bo bardzo odpowiada mojemu temperamentowi scenicznemu. Bajka jest świetnie napisana, dowcipna, pełna ekspresji i witalności, a pchła niejednoznaczna, kolorowa i z fantazją.

Wiem, że bardzo ceni pani sobie także postać z "Konopielki". A tej także mogła pani nie zagrać.

- No tak... Spodziewałam się dziecka i Redliński, autor scenariusza, zapytany, co z tym fantem począć, powiedział mniej więcej tak: "Jedno dziecko mniej na wsi, jedno więcej nie zrobi różnicy". W moje usta włożył słowa: "Ja zaciążyłam", dzięki czemu mój brzuch rósł na planie.

Złota odznaka, Złoty Wawrzyn, Złoty Mikrofon, Telekamera, Wielki Splendor - nagród było tyle, że choćby z tego powodu Anna Seniuk powinna mieć poczucie zawodowego spełnienia.

- Gdyby tak było, należało by się położyć i odejść na zawsze. Tymczasem trzyma mnie to coś, co, mam nadzieję, jeszcze się wydarzy. W życiu zawodowym i nie tylko. Jeżeli zdrowie mi dopisze, przeczytam jeszcze parę książek, których nie zdążyłam przeczytać, i zobaczę jeszcze trochę świata.

Powiedziała pani: "Rodzina jest najważniejsza". A scena?

- Zawód jest kapryśny, nie można na nim budować życia.

Pani tego nie doświadczyła.

- To tylko takie wrażenie.

Święta były rodzinne?

- Jak zawsze. Około dziesięciu osób przy stole, choć skład nie zawsze jest ten sam; cóż, jedni się rodzą, inni odchodzą. W tym roku do wigilii zasiedliśmy u rodziców synowej.

Świąteczny stół był zastawiony wedle tradycji kresowej?

- Jak najbardziej. Tradycja to jedyne, co udało się nam zachować. Kiedy w 45 roku jechaliśmy ze Stanisławowa w bydlęcych wagonach, wieźliśmy neseserek z biżuterią. Niestety, na którejś ze stacji się wysunął i, jak się pani domyśla, do

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji