Artykuły

"Sprawa Dantona" w Powszechnym

CIĄGLE powraca na nasze sceny wydarzenie historycz­ne, które wstrząsnęło całą Europą i rozpoczęło nowy rozdział w historii społeczeństw nie tyl­ko tego kontynentu: Rewolucja Francuska. Różne jej epizody i etapy, różne jej twarze, różne spojrzenia dramatopisarzy na problematykę ideową, polityczną, moralną, społeczną, na przywód­ców, w różny sposób zagęszczony i eksploatowany artystycznie dra­matyzm tworzywa i tragizm przy­wódców rewolucyjnych. Była więc "Gra miłości i śmierci" Rollanda, była "Śmierć Dantona" Buchnera, była sztuka Petera Weissa "Męczeństwo i śmierć Jean-Paul Marata" (grana też pod ty­tułem "Marat - Sade"), był "Oskarżyciel publiczny" Hochwaldera i wreszcie - przed pięciu la­ty - Jerzy Krasowski przypo­mniał Stanisławę Przybyszewską i dzieło jej tragicznego, krótkie­go życia (zmarła w zupełnym opuszczeniu, zapomnieniu i nędzy w Gdańsku w 1935 roku licząc niespełna 34 lata) pt. "Sprawa Dantona", a następnie jej jedno­aktówkę "Dziewięćdziesiąty trze­ci" (w Teatrze TV) i "Thermidor".

Miała swą prapremierę "Sprawa Dantona" we Lwowie w 1931 r., w ważkim nie tylko dla scen lwow­skich okresie dyrekcji Wilama Horzycy i kierownictwa artystycznego Leona Schillera. Ówczesne przedstawienie Edmunda Wiercińskiego, chociaż odbiegające w swej poetyce od agresywnego teatru politycznego Schillera, miało zbyt wyraźnie okre­ślonego adresata, by mogło liczyć na dłuższy żywot, zdjęto je więc po trzech zaledwie lub czterech spekta­klach.

Sztuka Przybyszewskiej, to nie tylko "Sprawa Dantona", ale też "Sprawa Robespierre'a".

Przybyszewska była tą postacią za­fascynowana, całą swą wiedzę histo­ryczną i cały swój ogromny talent oddała na usługi rehabilitacji "krwa­wego dyktatora"; w tej idealizacji je­go była już bliska martwego antyschematu, uratowała jednak postać jedną z końcowych scen załamania Robesplerre'a. Wydaje się, że w widzeniu i tych obu postaci i w osą­dzie historycznym wydarzeń 1791 ro­ku poszła tropem Büchnera, doda­ła jednak sporo czerni do postaci Dantona i bieli do postaci Bobespierre'a. W tej sytuacji o wiele łatwiej zagrać w teatrze Dantona niż Hobespierre'a.

ALE twórcy nowej insceniza­cji "Sprawy Dantona" inau­gurującej otwarty po kil­ku latach przebudowy Teatr Po­wszechny chodziło nie tyle o po­staci dramatu co o kreujące go sprawy. Tak jak Przybyszewskiej. Węzłowe problemy i sprawy fran­cuskiej rewolucji. Wzajemne relacje między przywódcami a masami rewolucyjnymi, nie­bezpieczeństwa różnych nakręca­nych i uruchomianych mechanizmów, które działały niemal już samoczynnie wyzwalały się spod świadomej kontroli ich twórców zwracały się przeciw nim samym i rewolucji. Rozdźwięk między głoszonymi hasłami a kształtem i charakterem ich realizacji, zwłaszcza w początkowym sta­dium rewolucji; nieodłączny dla tego stadium chaos który wyko­rzystywany był przez ludzi cyni­cznych, karierowiczów, demago­gów; niebezpieczeństwa zbyt li­beralnie rozumianej dialektyki moralności i "konieczności re­wolucyjnych".

Oczywiście nie zawsze i nie wszędzie. Jest w przedstawieniu sporo scen zrobionych ostro, dynamicznych, gwałtownych. Re­żyser dynamizuje i wyostrza poszczególne sceny, pozwala akto­rom na operowanie krzykiem, gwałtownym gestem, używa efek­tów niekiedy wiecowych także i dlatego, że te środki ekspresji scenicznej najlepiej przylegają do retoryki i publicystyki dramatu, czyniąc je nie wadami konstrukcyjnymi lecz zaletami i sprzy­mierzeńcami.

Tak że realizują tekst wyko­nawcy, przede wszystkim Broni­sław Pawlik kreujący postać Dantona, cyniczny demagog i gracz dużego formatu ale też i jakiś pełniejszy w swym męskim witaliźmie od bliskiej ascezy dy­scypliny wewnętrznej Robespierre'a kreowanego przez Wojciecha Pszoniaka. Mimo jednak, iż obaj aktorzy inspirowali się nie por­tretami historycznymi lecz lite­rackimi, jest rzeczą wątpliwą, czy Przybyszewska zaakceptowałaby te kreacje: ani ten sceniczny Danton nie jest odrażający i god­ny potępienia ani sceniczny Robespierre nie budzi w nas sym­patii, uznania czy współczucia - obu odbieramy z mieszanymi ra­czej uczuciami. I to jest chyba prawidłowe, w tym jest mądrość reżysera i aktorów. I ich sukces.

Między tak biegunowymi cha­rakterami jest też kilka innych postaci, które współdecydują o randze przedstawienia i o złożo­ności jego problematyki, jak rów­nież o dojmującym dramatyzmie przedstawionych czasów. To cyniczny Delacroix - Stanisła­wa Zaczyka, to chyba bezpodsta­wnie zrehabilitowamy przez Przy­byszewską i uszlachetniony przez aktora Fabre - Tadeusza Białoszczyńskiego, to najbliższy pierwowzoru historycznego Philippe - aux Edmunda Fettinga, to żarliwy i gwałtowny Saint-Just Władysława Kowalskiego. Same kreacje. Zagubił się tylko gdzieś lub pomniejszył dramat zabłąka­nia i tragicznych rozczarowań Kamila Desmoulins w interpreta­cji Olgierda Łukaszewicza, autor­ski stereotyp generała Westermanna niewiele natomiast dawał materiału Franciszkowi Pieczce do wyjścia poza ten płaski sche­mat.

Przybyszewska napisała "dra­mat męski", są tylko dwie role kobiece nieco w dramacie zna­czące: Eleonorę - Elżbiety Kę­pińskiej i Louise Joanny Żółkowskiej.

Przedstawienie trwa - z jed­ną tylko przerwą - trzy i pół godziny. I jeśli mimo to nie tyl­ko nas nie nuży ale angażuje wi­downię emocjonalnie i intelektu­alnie, to dlatego, że teatr tek­stem Przybyszewskiej mówi peł­nym głosem o sprawach waż­nych za czasów Dantona i Robespierre'a, czasów Büchnera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji