Sprawa Dantona i dylemat Robespierre`a
W sztuce Stanisławy Przybyszewskiej Danton jest zdrajcą, paktującym z wrogami Francji i targującym się z nimi o pieniądze, oszustem zamieszanym w afery finansowe Kompanii Indyjskiej, kontrrewolucjonistą, dążącym do władzy dla osobistych korzyści, demagogiem gardzącym ludem, któremu schlebia. Ten portret stanowi między innymi świadectwo polemicznych ambicji autorki, która z pasją studiowała historię rewolucji francuskiej, nie zgadzając się z interpretacją konfliktu Danton-Robespierre w dramatach Buchnera i Rollanda. Powstaje pytanie, dlaczego tak pomniejszony Danton pozostaje u niej bohaterem sprawy? Odpowiedź daje Przybyszewska w swoim dziele jasną: dlatego, że Danton to przywódca jednego ze skrzydeł w obozie rewolucji, zasłużony w pewnym okresie jej trwania, że jego usunięcie to ujawnienie konfliktu wewnętrznego o nieobliczalnych następstwach. 5 kwietnia 1794 roku spada głowa Dantona. W ostatniej scenie dramatu Robespierre, rozdzierany wątpliwościami co do dalszych losów rewolucji, tłumaczy Saint-Justowi, że tacy jak Danton nie giną, bo są uosobieniem pierwotnych sił natury. Uzasadnienia tych słów próżno szukać w scenach poprzedzających finał.
Jest to sprzeczność tkwiąca w samej sztuce, nie doceniona być może przez polemicznie nastawioną Przybyszewską. Rozwiązuje ją bezpośrednio teatr. Z okazji warszawskiej premiery 1933 roku Boy pisał, że jeśli Danton to potwór, "nie ma sprawy, jest tylko egzekucja". Odkrywając utwór Przybyszewskiej współczesnemu teatrowi, Jerzy Krasowski w swojej inscenizacji wrocławskiej z 1967 roku interweniował skrótami. Starał się nie obciążać Dantona oskarżeniami budzącymi dotąd kontrowersje wśród historyków, oczyścić pole rozgrywki, położyć nacisk na warstwą polityczną sztuki, kosztem warstwy psychologicznej. W interpretacji aktorskiej można było wtedy iść jeszcze dalej w tym kierunku.
Przedstawienie Andrzeja Wajdy w Teatrze Powszechnym ratuje dla sceny duże partie tekstu z olbrzymiej sztuki Przybyszewskiej. To, co zostało wykrojone, reprezentuje ją lojalnie i w planie politycznym, i psychologicznym. Zachowuje wszystkie motywacje postępowania dwu czołowych postaci, proponowane przez autorkę. W stosunku do Dantona oznacza to potępienie także w płaszczyźnie życia osobistego: rzuca na niego cień nienawiść dziewczyny, którą kupił sobie na żonę, obciąża niepotrzebna śmierć Kamila Desmoulins. Nie sposób w tych warunkach przecenić odpowiedzialności, jaką wzięli na siebie aktorzy. Bronisław Pawlik na pewno widzi w Dantonie człowieka, a nie potwora, ale jest to człowiek bardzo małego formatu; coś załatwia, coś rozgrywa, trudno jednak sobie wyobrazić, że w grę wchodzą wielkie interesy i władza nad Francją, wielka demagogia i umiejętność fascynowania ludzi. Widać to szczególnie ostro w kluczowej scenie konfrontacji z Robespierrem, kiedy Danton schodzi na przegrane z góry pozycje, nerwowo pijąc kieliszek za kieliszkiem, okazując strach i mówiąc coraz więcej niepotrzebnych rzeczy pod wpływem odurzenia alkoholowego. Pawlik zbudował rolę konsekwentnie; szedł zresztą za tekstem, także wtedy, gdy dla dobra dramatu należałoby mu się nieco przeciwstawić. W ostatecznym wyniku, nad wkładem pracy aktora przeważyła niestety jego charakterystyczność.
W tej sytuacji wszystkie racje, którymi Robespierre dysponuje u Przybyszewskiej, zyskują na oczywistości. Przywódca jakobinów jest w sztuce od początku świadomy konsekwencji, jakie musi mieć proces Dantona i dopóki może sprzeciwia się terrorowi; gdy się na terror decyduje, zdaje sobie sprawę, że nie ma już żadnego wyjścia. "Sprawa Dantona to dylemat - powie Robespierre. - Jeśli przegramy - cała rewolucja na nic. A jeśli wygramy... prawdopodobnie też." Wojciech Pszoniak narzuca sobie rygory, odmieniające radykalnie jego sposób gry. Aktor tak nieprawdopodobnie ruchliwy, operujący tak wyrazistą mimiką, nieruchomieje, by przez nieruchomość ukazać całą skrywaną siłę. Wyidealizowany Robespierre Przybyszewskiej, moralista stawiający sobie altruistyczne cele i genialny, bezwzględny strateg, znalazł w Pszoniaku interpretatora, który pokazał monolit, a zafascynował jako osobowość. Robespierre w przedstawieniu panuje nad salą głosem, słowa przez niego wypowiadane mają krystaliczną jasność i dobitność, która nie dopuszcza wątpliwości. Są w jego roli propozycje rewelacyjne.
We wspominanej już ostatniej scenie Saint-Just zastaje Robespierre`a wyciągnietego na łóżku z prześcieradłem naciągniętym na twarz. Powtórzony jeszcze nieco później gest ukrycia się towarzyszy chwili zwątpienia, może rozpaczy, i serii pytań, już nie taktyki dotyczących, ale niesprawiedliwego porządku świata. Poczucie obowiązku nie pozwala na długie rozpamiętywanie. Zwyczajnym, pozbawionym wyraźnego akcentu wyjściem Robespierre`a i Saint-Justa - dwóch ludzi reprezentujących dążenie do społecznego ideału, a spalających się w rozgrywkach politycznych - kończy się sztuka i przedstawienie. I właściwie dopiero wtedy staje się w pełni zrozumiałe, o co tu chodzi: o koszty społecznego rozwoju, o skomplikowane drogi historycznego postępu. Ten temat przebija się powoli i nieco opornie po bezpośrednim sformułowaniu w cytowanej kwestii "sprawa Dantona to dylemat". Wydaje się gubić i w scenach "prywatnych" i w niezliczonych scenach posiedzeń Komitetu Ocalenia, Konwencji, Trybunału Rewolucyjnego, mających własne polityczne pointy. Masa szczegółów tyleż jednak utrudnia prowadzenie głównego wątku, ile go konkretnie uzasadnia. W przedstawieniu powstaje obraz walki, której bronią jest słowo, a obiektem aparat władzy powołany do życia przez rewolucję dla ochrony jej zdobyczy, walki prowadzonej na gruncie tworzącego się prawa i szukającej w nim oparcia.
Nietrudno wytknąć dramatowi Przybyszewskiej słabości dialogu czy konstrukcji. Rekompensuje to rozmach, szerokie, śmiałe spojrzenie na problematykę o zasadniczym znaczeniu. Wajda poddał się tekstowi i zaproponował widzom udział w aktywnym jego odbiorze. Na scenie i po bokach proscenium znalazła się część publiczności, miejsce gry wyznaczono pośrodku. Całe wnętrze stało się monumentalną salą rozpraw, której ściany zostały wymalowane na olbrzymich płótnach. Warto jednak podyskutować nad funkcjami takiego, bardzo pięknego skądinąd, rozwiązania przestrzennego w kontekście właśnie "Sprawy Dantona". W pełni jest ono wykorzystane w scenach procesu - aczkolwiek z wyżej omawianych przyczyn widownia nie angażuje się po stronie oskarżonego - niekiedy wymaga dodatkowych zabiegów (więzienie), niektóre momenty zaciera. Dotyczy to głównie wstępnej sceny ulicznej, ukazującej lud w kolejce przed piekarnią, głodny, przestraszony i chyba już obojętny na rozgrywki, toczące się ponad nim. Jest to scena istotna także z tego względu, że uświadamia, o czym już później nie ma mowy, że Robespierre zanim wystąpił przeciwko dantonistom rozgromił san kmiotów.
Z punktu widzenia reżyserskiego przedstawienie w Powszechnym jest wyrazem daleko posuniętej samokontroli. Reżyser rezygnuje z ruchu i rytmu na rzecz spokojnej relacji, z efektów plastycznych na rzecz konkretności sytuacji. Jeśli Wajdzie w jego biografii artystycznej potrzebne było przedstawienie proste, skromne, surowe, coś w rodzaju eskalacji za poprzednie teatralne szaleństwa, to jako takie może wpisać "Sprawę Dantona". Byłoby przecież szkoda, gdyby pozytywnie oceniając to doświadczenie nadmiernie je uogólnił.
"Sprawa Dantona", premiera otwarcia nowego Teatru Powszechnego, oddanego do użytku po czterech latach przebudowy, stanowi jego kartę wizytową. Wybór wskazuje, że teatr nie zamierza publiczności kokietować, ani oszczędzać jej spraw trudnych, wymagających wspólnych przemyśleń i że widzi w niej dojrzałego partnera. Warszawska publiczność nie zawsze bywa tak poważnie traktowana, często w lepszej sytuacji znajdowali się widzowie Krakowa, Wrocławia czy Gdańska. W "Sprawie Dantona" Teatr Powszechny przedstawił się jako zespół, w którym wybitni aktorzy gotowi są podjęcia się ról epizodycznych, jako zespół podporządkowujący się wspólnemu celowi. To jednak daje satysfakcję, kiedy praktyka potwierdza teorię.