Artykuły

Sprawa Dantona i dramat Robespierre`a

Mamy więc w Warszawie no­wy teatr, którego budynek i zespół mało przypomina­ją dawny Powszechny przy ul. Zamoyskiego, tuż obok fabryki Wedla. Nawet fronton jest teraz od Zielenieckiej. Gmach powstał właściwie od nowa, co najlepiej widać w środku. Stworzono też nowy zespół artystyczny organi­zowany już od roku przez Zyg­munta Hübnera. Mamy nowy teatr i jego pierwszą premierę. Aktorzy Teatru Powszechnego przedstawili dramat Stanisławy Przybyszewskiej "Sprawa Dantona" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Nie będę tu jeszcze raz przypominał "sprawy Przybyszew­skiej", sprawy tragicznej, god­nej własnego dramatu sceniczne­go. Uczynił to Jerzy Krasowski i jego współpracownicy (od stro­ny literackiej wiele pracy włoży­ła w to przypomnienie Hanna Sarnecka-Partyka), kiedy przed ośmiu laty wystawił "Sprawę Dantona" w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Krasowskiemu to przypada niebagatelna zasługa "odkrycia" Przybyszewskiej i przywrócenia jej twórczości na­szemu teatrowi. Po "Dantonie" zre­alizował bowiem i "Thermidora", i jednoaktówkę "Dziewięćdziesiąty trzeci" (w Teatrze Telewizji) - w końcu zaś przygotował (też w TV) widowisko zatytułowane wła­śnie "Sprawa Przybyszewskiej".

Rzecz jest więc już właściwie znana i opisana, ale świetnie się stało, że "Sprawę Dantona" poka­zano nareszcie w Warszawie. Ów kolos dramatyczny (określenie Leona Schillera) nie miał szczęś­cia w teatrze przedwojennym, z różnych zresztą powodów, za to w naszym teatrze współczesnym zaczyna mu przyświecać gwiazda coraz szczęśliwsza. Po znakomi­tym przedstawieniu wrocławskim z niezapomnianym Stanisławem Igarem w roli Dantona i Igorem Przegrodzkim jako Robespierrem, mieliśmy jeszcze spektakl w łódz­kim Teatrze Nowym (reżyseria Jerzego Zegalskiego), teraz war­szawską inscenizację Wajdy, a wkrótce na scenie Teatru im. Sło­wackiego w Krakowie otrzyma­my nowe przedstawienie w reży­serii Jerzego Krasowskiego.

Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz dali w nowym Tea­trze Powszechnym widowisko niezwykłe efektowne od strony formy. Zlikwidowali tradycyjny podział sali na scenę i widownię. Terenem gry uczynili całe wnę­trze. Planów jest tu bardzo wiele: przede wszystkim wyłożony surowymi białymi deskami pro­stokąt zajmujący mniej więcej pierwszą połowę parteru widow­ni. Plan ten przechodzi następ­nie schodami na proscenium i przód sceny właściwej (w głębi sceny siedzą widzowie). Domyśl­nym terenem akcji jest również prawa kulisa, skąd dobiegają na przykład odgłosy obrad Konwen­cji, a także obie strony kuluarów widowni czy nawet kanał prosce­niowy. Wreszcie balkon, który służy jako galeria Trybunału czy Konwencji.

Rzecz toczy się więc wszędzie, w całym wnętrzu budynku, my zaś siedzimy pośrodku, otoczeni rozpiętymi naokoło dekoracjami. Widzowie otaczają ze wszystkich czterech stron główne, środkowe miejsce akcji, a jednocześnie są otoczeni przez dalsze jej plany. Są widzami, ale i uczestnikami przedstawienia. Wajda nie po­trzebuje tłumu statystów w wiel­kich scenach zbiorowych (Kon­wencja, Trybunał), bowiem ich rolę spełniają siedzący na sali widzowie. Siedząc po lewej stro­nie środkowego prostokąta mia­łem przed sobą w scenie Trybu­nału na wyciągnięcie ręki grupę oskarżonych dantonistów i sam czułem się jakby jednym z nich...

Taka struktura widowiska (nie będąca zresztą wynalazkiem Wajdy) jest dla większości aktorów nowością i trzeba stwierdzić, że zespół zdobył się na wielką pra­cę, by się w niej zmieścić, a ra­czej aby ją wypełnić. Tym bar­dziej, że potrafił uczynić to sprawnie i naturalnie. A przecież gra w takich warunkach wyma­ga specjalnej koncentracji wysiłku, stanowi zadanie nowe, nie­codzienne, z pewnością bardzo trudne. Tu każdy drobny fałsz urasta do głośnego zgrzytu. Jest też ta struktura wciąż jeszcze no­wością dla widza (nie ma z nią jeszcze w teatrze - w tak rady­kalnym zwłaszcza wydaniu - do czynienia na co dzień) i dlatego można przypuścić, że forma tego przedstawienia będzie jednym z głównych współczynników jego powodzenia. Dodam tu, że atrak­cyjność i nowość formy w og­romnym stopniu pomogła Wajdzie uporać się z rozmiarami dzieła Przybyszewskiej. Wajda pierwszy rozwiązał ten problem. Oba przedstawienia przedwojenne ponoć bardzo długie i szalenie nużące. Krasowski zasto­sował umiejętne skróty i cięcia, przez co jednak stracił wiele świetnego tekstu. Spektakl Wajdy trwa (z jedną przerwą) trzy i pół godziny, czego w ogóle się nie odczuwa. Napięcie i zaintereso­wanie widowni nie słabnie ani na chwilę. I to jest wielki suk­ces reżysera. I oczywiście akto­rów.

Ale przecież i wielki triumf autorki, triumf tego wspaniałego tekstu, fascynujących treści dra­matu. Bo Wajda nie tylko pra­cował nad formą przedstawienia. Dbał, by wyraziście i precyzyjnie dotarła do nas jego treść. Było­by naiwnością sądzić, że to przede wszystkim forma widowiska trzyma nas w napięciu przez owe trzy i pół godziny. W co naj­mniej równym stopniu jest to sprawa pasjonującego dramatu jaki oglądamy. Dramatu o me­chanizmie i skomplikowanej dialektyce rewolucji, o jej tragicz­nych koniecznościach, o wielkoś­ci i małości jej przywódców i uczestników, ich wzlotach i upad­kach, różnych taktykach działa­nia i celach bardziej lub mniej dalekosiężnych.

W poprowadzeniu warstwy treściowej "Sprawy Dantona" Waj­da poszedł dosyć ściśle za Przy-byszewską. Ściślej niż Krasow­ski, który nieco inaczej, bardziej równomiernie rozkładał racje obu protagonistów, przez co ca­ły dramat zyskiwał większą obiektywizację. Ukochanym bo­haterem Przybyszewskiej był wszakże Robespierre. Dantona odbrązawiała, nie szczędząc mu rysów paskudnych. Wielbiła Ro­bespierre, ponieważ była całą duszą za rewolucją dążącą do osiągnięcia ostatecznego celu, tak jak pojmował ją jej bohater. "Dyktatura Robespierre'a - pi­sała w jednym z listów - była koniecznością dla rewolucyjnej Francji Roku Drugiego, niestety Brutusowcy z Comite de Salut spłoszyli się na dźwięk tego sło­wa."

Robespierre w dramacie Przy­byszewskiej długo sprzeciwia się aresztowaniu i straceniu Danto­na, chcąc mimo wszystko wyko­rzystać go, jego imię dawnego tytana rewolucji, dla jej dalsze­go rozwoju. Dopiero po osobi­stym spotkaniu z Dantonem, kie­dy dowodnie przekonał się o je­go aktualnych dążeniach i celach, postanawia postawić go w stan oskarżenia. Ale tu kończy się właściwie sprawa Dantona, a zaczyna dramat Robespierre'a. Tak to też, dokładnie za autorką, pro­wadzi Wajda w swoim przedsta­wieniu. Danton Bronisława Pawlika będzie od chwili aresztowa­nia już tylko histerycznie bronią­cym swojej głowy komediantem (może w komedianctwie tym ak­tor nieco przesadził). W Robe-spierze zaś, jeszcze przed zgilotynowaniem Dantona, zalęgną się pierwsze wątpliwości. Na wiado­mość o szerokim spisku zawiąza­nym w obronie Dantona, Robe­spierre powie do członków Ko­mitetu Ocalenia Publicznego: "Wygraliśmy sprawę Dantona, ale nie wiadomo, co będzie da­lej z rewolucją" (cytuję z pamię­ci, gdyż tekst sztuki Przybyszew­skiej nadal nie jest opublikowa­ny drukiem). Zdał sobie bowiem sprawę, że teraz trzeba będzie za­cząć rządzić rzeczywistym, praw­dziwym terrorem. Zabijać, zabi­jać i zabijać. Dla dobra i dalsze­go rozwoju rewolucji.

Wstrząsająco gra tę scenę Woj­ciech Pszoniak, wstrząsające jest to nagłe uświadomienie sobie przez Robespierre'a, że oto rewo­lucja przybiera obrót tragiczny - i to pytanie, kiedy, w którym punkcie jego działania zrodził się błąd, który do tego doprowadził. Może w ogóle nie było takiego momentu? To jest już pytanie sugerowane przez autorkę, która zdaje się dobrze rozumieć tra­giczne konieczności niesione przez rewolucję. Ale Robespierre prze­żywa swój własny dramat i po raz pierwszy nie wie, co dalej ro­bić. Jednak nie skapituluje. Bę­dzie nadal działać zgodnie z ko-niecznościami - mimo wątpliwo­ści i rozdarcia. W finałowej scenie Robespierre Przybyszewskiej urasta do wymiarów postaci tra­gicznej. Tak też gra go Pszoniak. Z wielkim spokojem i wielką klarownością myślenia. Precyzję myśli Robespierre'a, jego prze­nikliwość i determinację ukazuje zresztą w całej roli. Znakomita to kreacja; finezyjna, wycieniowana, fascynująca.

"Sprawa Dantona", mimo mno­gości występujących postaci "stoi" właściwie dwiema rolami, Robespierre'a i Dantona. Mimo zastrzeżenia, jakie pozwoliłem sobie wyrazić w stosunku do gry Pawlika w drugiej części przed­stawienia - trzeba przecież i jego Dantonowi oddać pełną sprawiedliwość. Ma sceny świet­ne, daje z siebie wszystko, tech­nicznie jest znakomity. Jeśli tro­chę przerysowuje kabotynizm, komedianctwo i histerię Danto­na (po jego przegranej), to potra­fi być również wstrząsająco prawdziwy nawet i w tych póź­niejszych scenach. Kogóż wyróż­nić z ogromnej obsady spektaklu obok obu koryfeuszy? Na pewno Władysława Kowalskiego jako Saint-Justa, Joannę Żółkowską jako Louise, Edmunda Fettinga w roli Philippeaux, Franciszka Pieczkę (Westermann), Kazimie­rza Kaczora (Bourdon), a dalej: Gustawa Lutkiewicza (Legendre), Leszka Herdegena (Collot), Stani­sława Zaczyka (Delacroix), An­drzeja Szalawskiego (Fouquier), Jana Jeruzala (Amar), Piotra Zaborowskiego (Sekretarz), Andrze­ja Grąziewicza (Dozorca więzienia i Woźny). Wymieniłem i tak wie­le nazwisk. Może kogoś niespra­wiedliwie pominąłem (statystują w spektaklu takie aktorki jak Seniuk i Dubrawska). Na efekt całości pracowali bowiem w tym widowisku wszyscy - w sposób nieczęsto na scenach stołecznych spotykany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji