Tragiczne dni Goyi
W bardzo piękinym przesłaniu do polskiej publiczności, zamieszczonym w programie Teatru na Woli, Antonio Buero Vallejo mówi o Goyi, obowiązkach artysty i własnych doświadczeniach: "Istnieje pogląd, że siły
Buero Vallejo dokonał rzeczy niezwykłej. Wizje zrodzone w szalejącej wyobraźni dotkniętego głuchotą malarza ucieleśnił w dramacie w taki sposób, że stały się nie tylko świadectwem stanów psychicznych twórcy, ale częścią otaczającego go świata. Pokazał historyczną rzeczywistość i jej równoczesną deformację, odkrywającą prawdziwe okrucieństwo. Postaci występujące na scenie potwornieją i upodobniają się do koszmarów Goyi z naturalnością i bez większych przeobrażeń. Widzowi został bowiem umiejętnie narzucony punkt widzenia artysty. Narzucony, czy raczej podpowiedziany rozwiązaniem bardzo teatralnym, konsekwentnie realizowanym w dialogach i didaskaliach - widz ma słyszeć tylko to, co słyszy Goya.
Historyczna rzeczywistość to Hiszpania w końcu roku 1823. Trzyletnie rządy liberałów kończą się egzekucją ich przywódcy generała Riego Król Ferdynand VII i wyznawcy Inkwizycji biorą odwet. Osobom podejrzanym o sprzyjanie liberałom maluje się na drzwiach żółte krzyże. Zaczyna się polowanie na czarownice z jego społecznymi konsekwencjami: donosicielstwem, mściwym wyrównywaniem prywatnych porachunków, fanatycznym rozbestwieniem. Zagęszcza się atmosfera koszmaru. Prywatne porachunki z Goyą ma sam król, zelżony w przechwyconym liście. Ten list staje się zalążkiem dramatu, jego treścią jest strach.
W Teatrze na Woli Goyę gra Tadeusz Łomnicki. Gdy powolny, ale krępy i mocny, wychodzi na scenę w przybrudzonym fartuchu i okularach, wydaje się raczej solidnym rzemieślnikiem niż twórcą szalonych obrazów, pokrywających ściany i porozstawianych na sztalugach. Łomnickiemu zależy na prostocie, skupienie góruje nad środkami zewnętrznymi nawet w scenach gwałtownych i niecierpliwych. Powściągliwość tej roli zarysowuje się wyraźniej na tle poprzednich: Lira, Gospodarza, Prisypkina. Goya trwa ze świadomością swej biologicznej siły i klęski, racjonalistycznego sądu i chorobliwych omamień, broniąc się przed ostatecznym zwątpieniem. "Ciągle ten strach! Ja się nie boję. Nikogo ani niczego." - mówi do doktora Arriety w jednej z pierwszych scen sztuki.
Łomnicki przekonuje, ze 77-letni Goya nie boi się naprawdę, że stać go na dystans i pogardę. Czy nie boi się nigdy? Jeśli jego twórczość świadczy o lękach nękających wyobraźnię, jest to sprawa między nim samym i jego światem wewnętrznym.
Tu jednak chodzi o coś innego. O uzewnętrznienie lęku przez pokorę i posłuszeństwo. Ferdynand VII, który chce mieć "drżących ze strachu wasali", nasyła na dom głuchego bandę ochotników królewskich. Pobitego, ubranego w pokutniczą koszulę ofiar Inkwizycji starca łatwiej zmusić do strachu. Od początkowego gniewnego oporu do końcowego załamania Goya Łomnickiego przechodzi wszystkie stadia rozpaczy przy wzrastającym poczuciu osaczenia. Siła interpretacji aktorskiej sprawia, że załamanie nie hańbi artysty, który żebrze o łaskę i możność wyjazdu do Francji, ale jego prześladowcę - jest hańbą Ferdynanda.
Niestety, w przedstawieniu warszawskim Ferdynand nie staje się partnerem, jakiego potrzebuje sztuka. Krzysztof Zaleski (PWST) został obsadzony trochę na zasadzie filmowej - dla charakterystycznej, portretowej twarzy. Może było to wyjście rozsądne, ale nie przesłania braku aktora, który ukazując się na krótko umiałby swoją obecnością zaciążyć na całości. Łomnicki zyskał natomiast wspaniałą partnerkę w Lidii Korsakównie, grającej Leokadię Zorilla, towarzyszkę życia Goyi ostatnich lat kilkunastu. Korsakówna jest prawdziwym odkryciem teatru wolskiego. Wieloletnia współpraca z estradą nie pozostawiła na niej śladów maniery, nie odebrała jej prostoty i zdolności przeżycia. Intensywność, bardzo kobieca i biologiczna, roli Leokadii podnosi wątek osobisty do rangi dramatu, w skomplikowanym związku uczuciowym starego mężczyzny i młodej jeszcze kobiety odsłania i słabość, i szlachetność.
"Gdy rozum śpi..." jest zatem przedstawieniem dwóch ról wybitnych i średniego drugiego planu. Ale jest także przedstawieniem reżysera Andrzeja Wajdy, wspaniałego wizjonera, który w teatrze jak gdyby przestał dowierzać swojej wyobraźni albo przestał się interesować jej możliwościami. Inscenizacja sztuki Vallejo, którą kiedyś Wajda miał zamiar realizować z Łomnickim w Starej Prochowni, a więc w warunkach maksymalnie kameralnych, pokazuje to w sposób szczególnie wyraźny, ponieważ kameralność jest zaprzeczeniem tkwiącej w tekście idei stworzenia pandemonium obrazu i dźwięku. Wajda jest przede wszystkim precyzyjny i oszczędny. Dzieła Goyi (przezrocza i kopie) stanowią nieruchome tło, podczas gdy według propozycji autorskiej miały pojawiać się i znikać; głosy rozsadzające czaszkę głuchego artysty, natrętne i wszechobecne, zostają ograniczone do paru wyraźnych efektów; światło ledwie pomaga zaznaczyć w sposób funkcjonalny granicę między jawą i złudami.
Nad domem głuchego słychać krakanie ptactwa, ochotnicy królewscy wydają z siebie głosy zwierzęce. Wajda zachował w przedstawieniu coś z koszmaru, ale jego uskromnienie ma swoją wymowę. Podobnie jak w "Sprawie Dantona" ważniejsze od oddziaływania emocjonalnego czy zmysłowego okazało się dla reżysera oddziaływanie racjonalne. Taki bowiem sens przebija nawet z wprowadzenia na widownię Masek rozdających widzom rysunek Goyi, z którego pochodzi tytuł sztuki. Jako teatr zajmuje Wajdę aktorstwo i przestrzeń (tu zorganizowana zgodnie z założeniami całości przez Krystynę Zachwatowicz), przestrzeń traktowana jako całość sceny i widowni. Byłby więc ekspresjonistyczny teatr "Biesów" i "Nocy listopadowej" sprawą zamkniętą? Byłaby "Sprawa Dantona" otwarciem zupełnie nowego rozdziału współpracy Wajdy z teatrem? Odpowiedź na te pytania przyjdzie zapewne później. Na razie przedstawienie Teatru na Woli będzie razem z "Pluskwą" Konrada Swinarskiego bronić honoru teatrów warszawskich w niedalekim już końca sezonie.