Artykuły

Postdramatyczne krzesła

Perła gawędy szlacheckiej nie stała się perłą teatralną. Właściwie trudno nazwać ją chociażby tandetnym świecidełkiem - o spektaklu "Trzy po trzy" w reż. Rudolfa Zioły w Teatrze Śląskim w Katowicach pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

Kiedy Tadeusz Bradecki obejmował dyrekcję artystyczną Teatru Śląskiego zapowiadał, że będziemy świadkami ewolucji, a nie rewolucji. Zdania dotrzymał przynajmniej połowicznie - rewolucji nie było. Nieco gorzej jest z ewolucją - sytuacja w Śląskim bardziej przypomina stagnację. Bo jak inaczej nazwać fakt, iż oprócz Jarosława Tumidajskiego, dyrektor Bradecki zaproponował dokładnie ten sam zestaw reżyserów, co w sezonie poprzednim (Babicki, Deszcz, Bradecki, Zioło, Majczak)? Nie chciałabym posądzać Bradeckiego o kierowanie się maksymą inżyniera Mamonia, ale rzeczy zaczynają przybierać dość niepokojący obrót.

Pokazywanie tego, co już znamy, rozpoczęło się w tym sezonie od kolejnej pracy Rudolfa Zioły na katowickich deskach. Po "Dżumie" i "Weselu" przyszedł czas na "Trzy po trzy" Aleksandra Fredry - dziennik poety z czasów napoleońskich. Możemy być jednak spokojni - w trosce o nasze przyzwyczajenia, reżyser pokazał to, co widzieliśmy już rok temu w "Weselu". Przede wszystkim zafundowano nam kolejny spektakl o krzesłach (może czas pomyśleć o inscenizacji tekstu Ionesco - będzie można używać krzeseł do woli). W "Weselu" były to krzesła plastikowo-metalowe, utrzymane w jasnej kolorystyce. Uwaga, tu może nastąpić mały szok poznawczy - w "Trzy po trzy" występują krzesła drewniane, w dodatku ciemnobrązowe. Ale poza wyglądem krzesła w spektaklu Zioły nie tracą nic z swej istoty - nadal są głównymi bohaterami przedstawienia. Oprócz drewnianego fetyszu pojawia się także motyw przestrzeni wydzielonej, ograniczonej. W "Weselu" był to prostokąt pośrodku sali weselnej zasypany ziemią, dodatkowo zaznaczony czerwoną wstęgą. Nowe przedstawienie trochę łagodniej podchodzi do tego motywu - do odgraniczenia aktorów i symboli polskości (makieta dworku szlacheckiego, pozytywka grająca Chopina i styropianowa wierzba płacząca) użyto już tylko słabo widocznej taśmy lub sznurka. Jak ktoś mądry i obeznany w temacie zauważył - do pełni szczęścia zabrakło tylko panny młodej. Niestety Dorota Chaniecka grająca tę postać w "Weselu", tym razem została wyznaczona do roli żywego słupka podtrzymującego wspomniany sznurek.

Jest jednak coś, co zdecydowanie odróżnia obecną pracę Rudolfa Zioły od poprzedniej. Dzięki temu, reżyserowi równo dziesięć lat od wydania w Niemczech książki Hansa-Thiesa Lehmanna "Teatr postdramatyczny", opisywane przez badacza zjawisko wreszcie trafiło na śląskie deski sceniczne.

Wędrujący przez europejskie sceny od prawie czterdziestu lat, teatr postdramatyczny charakteryzuje się kilkoma zasadniczymi cechami, które z łatwością dają się zaobserwować w katowickim przedstawieniu. Przede wszystkim jest to wynikająca już z nazwy ucieczka od dramatu - nie ulega wątpliwości, że osobisty dziennik hrabiego Fredry tekstem dramatycznym nie jest. Spektakle postdramatyczne dalekie są od interpretowania tekstu literackiego, który stanowi ich kanwę. Nie da się ukryć, że Rudolf Zioło zrezygnował z interpretacji materiału literackiego na rzecz pocięcia go na drobne kawałki i zaprezentowania ich w dowolnej kolejności. Wraz z Igą Gańczarczyk - współautorką adaptacji - zaproponował widzom półtoragodzinny seans chaotycznych etiudek aktorskich, połączonych ze sobą bez ładu i składu. Jedyną ich cechą wspólną wydaje się pozbawienie ich jakiejkolwiek dramaturgii, atrakcyjności scenicznej, czegokolwiek, co mogłoby przykuć uwagę widza.

"Trzy po trzy" swoją przynależność do teatru postdramatycznego potwierdza także w kwestii aktorstwa i konstruowania postaci. Reguła mówi, że aktorzy nie powinni wcielać się w konkretnie określone postacie, pozostawia im się także pewien margines swobody na prywatność na scenie. Zioło monolog Fredry rozpisał na ośmiu aktorów, wśród których znalazł się także narrator całej "opowieści" - sam hrabia Aleksander (Janusz Łagodziński). Pozostałe postaci zostają w pierwszej scenie przedstawione i scharakteryzowane w kilku słowach. Na tle tandetnego chmurzastego widoczku poznajemy zatem nekromana-estetę, Polaka-katolika, kretyna-erudytę, filozofa-sceptyka, żołnierza samochwała, fantastę-megalomana oraz mizantropa. Jednak ta początkowa scena nijak ma się do całej reszty przedstawienia. Wymienione postaci znikają tak szybko, jak się pojawiły, zabierając ze sobą cały komizm przedstawienia. Oprócz Łagodzińskiego żaden z aktorów nie jest w stanie stworzyć postaci z materiału, który przygotował im duet Gańczarczyk/Zioło. Miotają się więc bezsensownie po scenie, wykonując rozmaite zadania aktorskie: tańczą, śpiewają, biegają, skaczą, siedzą, leżą, itd., itp. Jednego tylko nie robią - nie grają. Bo i grać nie mogą, skoro nie wiedzą, co grać powinni. Żal oglądać Andrzeja Dopierałę, Grzegorza Przybyła czy Artura Święsa w tym przedsięwzięciu. O pomstę do nieba woła także wykorzystanie (w sensie dosłownym) kobiet w tym przedstawieniu. Dorota Chaniecka i Jadwiga Wianecka funkcjonują tutaj tylko i wyłącznie jako służące, przynoszące lub wynoszące rekwizyty. Za powierzenie takiej "roli" również Alinie Chechelskiej reżyserowi należałoby dożywotnio zabronić wykonywania zawodu. Na jego korzyść nie przemawia nawet maluteńka etiudka Chechelskiej jako Matki Boskiej Częstochowskiej.

Scenografia Roberta Rumasa, jak na postdramatyczną przystało, nie jest desygnatem żadnej rzeczywistości zewnętrznej, tworzy natomiast nowe, tymczasowe otoczenie. Oprócz wspomnianego malowidła z chmurkami na scenie znajdują się także szlaban graniczny oraz ściana z prętami do wspinaczki, a także miłość największa Rudolfa Zioły - krzesła. Reżyserowi należą się podziękowania za to, że przybliżył nam teatr postdramatyczny. A że zrobił to w sposób karykaturalny i niezamierzony, to już inna para kaloszy.

Nie wątpię, że reżyser przeczytał "Trzy po trzy" wielokrotnie i bardzo dokładnie. Przeoczył jednak pewien fragment, którego wzięcie sobie do serca przyniosłoby sporo pożytku spektaklowi i widzom. Fredro wspomina "obawa, która mnie w ciągu całego życia nie odstępowała, abym kogo nie znudził." Widać, Zioło takiej obawy nie miał. Wskutek czego perła gawędy szlacheckiej nie stała się perłą teatralną. Właściwie trudno nazwać ją chociażby tandetnym świecidełkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji