Artykuły

Teatrzyk krów i kurczaków

Znamienne, że na mój tekst w "Polityce", w którym pisałem, że Seweryn obnaża kompleksy polskiej krytyki i istniejące status quo, odpowiedzieli właśnie Roman Pawłowski i Piotr Gruszczyński, autor fundamentalnego manifestu nowego teatru "Ojcobójcy", zarzucając, że obnażam w ten sposób własne kompleksy i zahukanie. Reakcja polemistów dobitnie mówi o tym, po czyjej stronie jest racja - Jacek Wakar odpowiada swoim polemistom.

Do głowy przyszedł mi pomysł na dramat.

Inspirowany klasyką, ale współczesny. Odwołujący się do pradawnych mitów, a przy tym boleśnie aktualny. A szło by to mniej więcej tak. Rzecz dzieje się tu i teraz. Niejaki Romeo należy do tzw. ultras - najbardziej radykalnych kiboli warszawskiej Legii. Jego matka buduje centra handlowe, ojciec zrobił gigantyczny szmal na mediach i kontaktach z wpływowymi politykami. Teraz niewdzięcznicy ciągają go po Sejmie. Nasz Romeo ma i czas, i możliwości, aby prowadzić podwójne życie. Dzieciak z dobrego domu uczy się świetnie w renomowanym ogólniaku, a po lekcjach chwyta kij bejsbolowy i wraz z koleżkami sieje popłoch na mieście. Wszystko zmienia się, gdy podczas spotkania z Jeziorakiem Iława w Pucharze Polski młodzieńcowi wpada w oko nieletni fan przyjezdnych, Julian. On też ma ustosunkowanych rodzicieli. Ojciec, właściciel przetwórni drobiu, trzęsie okolicznym małym biznesem. Matka, w biało-czerwonej apaszce, jest podporą jednej z rosnących w siłę partii. Miłość chłopaczków wybucha jak wulkan. Próbują wszystkiego - narkotyków, sportów ekstremalnych, dubbingu. Wpadają w towarzystwo lubujące się w seksualnych orgiach, a potem w ręce księdza pedofila, który za łapówkę próbuje legalizować ich związek. W końcu giną od przedawkowania heroiny.

Bohaterowie naszych czasów

Chcieliby Państwo zobaczyć takie "dzieło" na scenie? Myślę, że nie. Ja zresztą też nie. Niewykluczone za to, że na takim przedstawieniu świetnie czułby się recenzent "Gazety Wyborczej" Roman Pawłowski. Ta marna próbka dramaturgiczna wiele zawdzięcza wychwalanemu przez niego musicalowi Janusza Józefowicza pod mylącym tytułem "Romeo i Julia" [na zdjęciu]. Jest jednak przede wszystkim odpowiedzią na postulaty zawarte w artykule Pawłowskiego "Nowe szaty klasyki" ("Gazeta Wyborcza", No. 275). Autor zadaje w nim pytanie: "Co zrobić, by klasyczne dramaty wciąż przemawiały do widzów?" Nie musimy długo czekać na receptę: "Trzeba je drastycznie uwspółcześnić. Tak, żeby Makbet rozmawiał przez komórkę, Hamlet był fanatycznym islamistą z Bliskiego Wschodu, a Ofelia ginęła w samobójczym zamachu". Przyznacie, że moi Romeo z Julianem idealnie pasują do grona tego pokroju postaci. A przy tym, co powinno szczególnie ucieszyć szukającego nowości Pawłowskiego, byłaby to chyba pierwsza na polskich scenach opowieść o kibolach. Sądząc po deklarowanych piórem myślowych i estetycznych preferencjach recenzenta "Gazety", to są właśnie, obok chociażby pensjonariuszy poprawczaka (patrz tak zachwalana przez niego sztuka Pawła Sali "Od dziś będziemy dobrzy"), idealni bohaterowie naszych czasów.

Podsumowując wiek XX w teatrze, Pawłowski wylicza jego nie podlegające dyskusji osiągnięcia. Hamlet zamiast książek czytał gazety, Makbet z pola bitwy dzwonił do żony z telefonu komórkowego, a Desdemona prała chusteczki w pralce automatycznej. Tu jednak zaczynają się kłopoty, bo "słowa, które wypowiadają klasyczni bohaterowie, nie dają się przebrać we współczesny kostium (...), należą do epoki, w której -wypowiedziano je po raz pierwszy". Na dowód przywołana zostaje filmowa adaptacja "Romea i Julii" Luhrmanna. Tam "bohaterowie jeżdżą szybkimi samochodami i biorą narkotyki, ale ich język i sposób myślenia pochodzą z XVI wieku". Słowem samochody i narkotyki są w porządku, ale Shakespeare już nie.

Szybko i pewnie, nie zostawiając dróg pośrednich, Pawłowski unieważnia dzieła Swinarskiego, Strehlera i jeszcze paru innych artystów tego pokroju. Co ma powiedzieć Peter Stein, który z reżyserowanej przez siebie "Mewy" Czechowa nie wykreślił nawet słowa? Czas na emeryturę. Ba, nawet Krzysztof Warlikowski nie powinien spać spokojnie. Przecież i on pozwala bohaterom mówić tekstem Shakespeare'a, najwyżej rozbierając ich tylko lub unieruchamiając w lotniczych fotelach. Tymczasem sztuki Stratfordczyka, Moliera, Czechowa i innych przyprószonych kurzem autorów należy zamknąć w żelaznym kufrze, spuścić na dno Bałtyku i zapomnieć. No, może niech czekają na lepsze czasy.

Wierzbięta zamiast Shakespeare'a

Część krytyki chciałaby zanegować tradycję, zapomnieć o tym, że obok rzeczy współczesnych muszą istnieć punkty odniesienia. Jest dowodem bezmiernej pychy pisać na nowo "Hamleta" lub "Wujaszka Wanię", bo zostały one już raz napisane i to na tyle nieźle, że lepiej nie zrobiłby tego nawet sam Bartosz Wierzbięta, autor polskich dialogów do "Shreka" i nowego "Romea i Julii". Rację ma Iza Natasza Czapska, gdy pisze w "Życiu Warszawy", że historia kochanków naszych czasów mogłaby zresztą nosić jakikolwiek tytuł - na przykład "Krowa i kurczak", od jednej z kreskówek z dialogami Wierzbięty.

Teatr krów i kurczaków - czy to nas czeka?

W ten krajobraz nijak nie wpisuje się Andrzej Seweryn ze swoim, w moim przekonaniu, znakomitym "Ryszardem II".

Znamienne, że na mój tekst w "Polityce", w którym pisałem, że Seweryn obnaża kompleksy polskiej krytyki i istniejące status quo, odpowiedzieli właśnie Roman Pawłowski i Piotr Gruszczyński, autor fundamentalnego manifestu nowego teatru "Ojcobójcy", zarzucając, że obnażam w ten sposób własne kompleksy i zahukanie. Reakcja polemistów dobitnie mówi o tym, po czyjej stronie jest racja. Tym bardziej, że przynajmniej Gruszczyńskiemu żółć wydaje się zalewać oczy, a jego artykuł od pierwszego zdania obfituje w inwektywy i epitety. Nie tylko zresztą pod moim adresem, ale także tych wszystkich widzów, którzy bywają w tzw. mieszczańskim teatrze. Jedyny w swoim rodzaju ton wypowiedzi dyskredytuje jej autora. Dlatego z Gruszczyńskim w sprawie Seweryna dłużej spierać się nie warto. Z ludźmi tego pokroju nie warto chodzić po tej samej stronie ulicy.

Widok z sekty?

Warto jednak przyjrzeć się "metodzie krytycznej", która doprowadziła nas do miejsca, w którym jesteśmy. "Ojcobójcy mają obowiązek zabić w sobie ojca i jego poglądy. (...) Ojcobójców budzi w nocy krzyk erynii" - wyrokuje w książce Gruszczyński. Dalej już jest erupcja talentu autora, kreślącego portrety żyjących świętych buntowników polskiego teatru i opisującego "krwawe dzieje powstawania nowoczesnego światopoglądu teatralnego". Kłopot w tym, że ów opis zmierza do mimowolnego ich ośmieszenia. Cóż bowiem może powiedzieć Krystian Lupa, kiedy czyta o "Lunatykach II" takie oto interpretacyjne perły: "Droga do Jeruzalem jest jedyną możliwą. Lupa pójdzie pierwszy i oświeci drogę pozostałym poszukującym nieracjonalności w czasach obowiązywania racjonalnej jednoznaczności". Czy zdaje sobie sprawę, że jego "Bracia Karamazow" są "wielką fulguracją"? Mam nadzieję, że nie.

Gruszczyński współczuje Andrzejowi Sewerynowi takiego jak ja obrońcy.

Tymczasem w poważniejszym niż aktor "muzealnej" ponoć Comedie Francaise kłopocie są twórcy młodego polskiego teatru. To im Gruszczyński z Pawłowskim, i nie tylko oni, robią krecią robotę. Nie mogą bowiem oczekiwać rzetelnej oceny swoich dzieł. W zamian otrzymują kolejne akty strzeliste.

Z początku zdania Gruszczyńskiego o "Oczyszczonych": "Boję się tekstu Sarah Kane i boję się spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego. To dzieła doskonałe i niepojęte" tylko śmieszą. Jednak zmultiplikowane tak, by stworzyły książkę, stanowią już tylko smutną parodię wysokiego stylu. A przecież żaden artysta nie uwierzy, że raz za razem tworzy arcydzieła. Kiedy znajdują się tacy, co to wypunktowują, samozwańczy obrońcy wstępują na barykady. W istocie sami wytrącają sobie z ręki broń. Gruszczyński krytykuje "świat zachodniej konsumpcji i cukierkowej reklamy", ale publikuje tekścik i swoje zdjęcie w programie do "Romea i Julii" Józefowicza - spektaklu, który przy całej rzekomej kontestacji jest tego świata wytworem. Proszę się przyjrzeć uważnie - on tam naprawdę jest, choć w morzu reklam łatwo go przeoczyć.

Być może nie ma już od tego odwrotu, być może przy aplauzie niektórych otoczą nas za moment teatralne krowy i kurczaki. Na koniec oddajmy głos Krystynie Meissner, dyrektor Teatru Współczesnego we Wrocławiu i festiwalu "Dialog", którego rzecznikiem jest Piotr Gruszczyński: "Często polska krytyka przypomina mi policję drogową lub sekty wyznawców. Ustawia znaki drogowe, jak i dokąd powinno się jechać. Nie śledzi rzeczywistego rozwoju czy sytuacji w polskim teatrze, tylko stawia drogowskazy: co jest dobre, co teraz sięnosi, a co jest przestarzałe. Lub jak grupa fanatycznych wyznawców klęka przed ołtarzem wybranych nazwisk".

Autor jest krytykiem teatralnym, do niedawna redaktorem naczelnym miesięcznika "Foyer"; publikuje na łamach "Życia", "Teatru" i "Polityki"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji