Artykuły

Czechow zredukowany

Nie wiem, czy powierzenie reżyserii "Wujaszka Wani" debiutantowi jest najszczęśliwszym pomysłem? To jedna z ostatnich, najdojrzalszych, tym samym najtrudniejszych do realizacji sztuk Antoniego Czechowa.

O jej mistrzostwie pisano całe traktaty, drobiazgowo analizowano dramatyczną strukturę, konstrukcję postaci, kolejne warstwy znaczeń i sensów. Reżyserzy wielu pokoleń na całym świecie próbowali się z tą teatralną materią, znacznie częściej ponosząc porażki niż odnosząc sukcesy. Czechow kusi, ale rzadko się udaje.

Gustaw Holoubek dyrektor warszawskiego Ateneum, widocznie uznał, że najlepiej ten brylant przetnie pomocnik szlifierza, ktoś, kto nie bardzo zdaje sobie sprawę z jego wartości. Tomaszowi Koninie rzeczywiście nie zadrżała ręka, kiedy brał się do tego zadania, co tym bardziej zdumiewające, że jako krytyk, tak w każdym razie zaczynał na łamach pisma Teatr, musiał znać chociażby ostatnie przedstawienia "Wujaszka Wani" Jerzego Grzegorzewskiego czy Rudolfa Zioły. No i wyszło co wyszło, delikatnie mówiąc słabiutkie przedstawienie bardzo dobrej sztuki.

Niestety, wystawiając dziś Czechowa nie wystarczy wymyślić kilku zastawek dzielących przestrzeń małej sceny na różne miejsca akcji, postawić na stole samowar, wybrzdąkać parę melodii na gitarze dla uzyskania tzw. atmosfery i mieć dobrych aktorów. Wprawdzie stare porzekadło mówi, że właściwa obsada to osiemdziesiąt procent sukcesu, jednak nie zawsze się sprawdza. Tu każdy z aktorów ratował się na własną rękę, stąd kilka zarysowanych portretów psychologicznych, w końcu to naturalny żywioł aktorstwa, ale brak całości. Zresztą zaproszenie do roli Niani Anny Wróblównej świadczy o tym, że reżyser nie bardzo rozumie samą sztukę. Aktorka o warunkach i manierach damy grając tę prostą kobietę, postać najbliższą biologii, rytmowi przyrody, dystansuje się od niej dobrotliwą ironią.

A cała mądrość autora polega na tym, że pokazuje on ludzi o różnym stopniu świadomości, kultury, takimi jacy są, co wcale nie narusza ani dramatyzmu ich splątanych losów, ani nie odbiera im ludzkiej wartości. Przeciwnie, bohaterowie Czechowa myślą i działają wedle logiki własnego życia, świadomości, sumienia nie podważając jej żadną ironią. Czym innym jest oczywiście ironia samego autora, uwewnętrzniona w konstrukcji świata przedstawionego, określająca w nim miejsce i dusze bohaterów.

Patrząc na kolejne role miałam wrażenie, że Tomasz Konina nie potrafił, a może zabrakło mu śmiałości, żeby reżyserować np. Piotra Fronczewskiego w roli Astrowa. Bo gdyby rzecz miała miejsce, aktor musiałby odrzucić znane gierki spod znaku Franka Kimono, świadczące o popularności i pewności siebie, słowem całą manierę telewizyjnego gwiazdora, by zagrać prowincjonalnego, bardzo mądrego i skromnego doktora, którego pasją jest sadzenie lasów dla następnych pokoleń. Ponieważ aktor robi to, co potrafi najlepiej, nie dziwi nas, że w takim bon vivancie nie chciała się zakochać Helena. A to z góry przekreśla dramatyzm ich relacji. Konsekwencja, z jaką śliczna Małgorzata Pieńkowska gra Helenę jako kobietę uczciwą i wierną staremu mężowi, na nic, skoro nie jest to akt ani pychy, ani szlachetności, tylko rodzaj obrony przed wielbicielem. Dlaczego miałaby zamieniać stetryczałego męża, pokazanego tu przez Jana Matyjaszkiewicza jako poczciwego głupca, a nie perfidnego w swym uczonym zadufaniu starca, na pyszałkowatego, zmanierowanego Astrowa?

Równie oczywiste pozostają jej relacje z Iwanem Wojnickim, ponieważ Artur Barciś od pierwszej sceny ustawia swego bohatera na przegranej pozycji. Zbyt naiwna jest jego miłość do Heleny, zbyt jawnie i poczciwie demonstrowana. Ten Wania wzrusza, budzi współczucie, ale też nie robi nic, czym mógłby widza zadziwić. Od początku wiadomo, że taki rozmamłany w sobie, jęczący z miłości mężczyzna, nie zdobędzie kobiety, zwłaszcza tak pięknej i próżnej jak Helena.

To, co u Czechowa najważniejsze, czyli treści, jakimi wypełnione zostaną słynne chwile milczenia, nie niesie żadnej niespodzianki. Aktorzy mówią teksty swych ról nie wnosząc w nie nowej, własnej interpretacji. A przecież sens tych słów, ten współczesny, nie zostanie odkryty, jeśli nie zostanie zagrany. Mało tego, młody reżyser wykazuje kompletny brak słuchu teatralnego, skoro skreśla jedną z najważniejszych kwestii. Mianowicie spory fragment monologu Wani, kiedy po próbie samobójstwa uświadamia sobie, że nic już w jego życiu się nie zmieni, że po odjeździe Sieriebriakowa z żoną, będzie jeszcze gorzej niż przedtem. I pyta swego przyjaciela Astrowa, czym wypełni długie dni życia, jakie mu jeszcze pozostały, skoro ma dopiero czterdzieści kilka lat. Odpowiedzią jest kończący sztukę monolog Soni, tak samo nieszczęśliwej i przegranej jak Wania, kiedy mówi o pracy. O zwykłej, codziennej pracy dającej ukojenie i poczucie sensu życia. W tym przedstawieniu ten przepiękny tekst Soni (Sylwia Zmitrowicz ma wszelkie warunki, by widzów prawdziwie poruszyć) zawisa w próżni, skoro pytanie zostało przez reżysera skreślone.

Doprawdy nie sposób powiedzieć, o czym reżyser chciał zrobić Wujaszka Wanię, poza tym, że opowiedział najbardziej zewnętrzną fabułę sztuki. Nie jest to spektakl o straconych złudzeniach, ani o tym, że powierzchnia życia nie skrywa nic ponad to, co widać, a rzeczy i zjawiska pozostają takie, jakimi się wydają. W tekście Czechowa istnieją te wszystkie możliwości i słuchając go, ma się wrażenie jakby fonia odłączyła się od wizji i biegła inną ścieżką. To co słychać uruchamia wyobraźnię i tym samym wydaje się znacznie bardziej interesujące od tego, co grają aktorzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji