Artykuły

Sławomir Mrożek wyda swoje dzienniki

To będzie literackie wydarzenie. Ponad tysiąc stron obejmujących całą epokę, lata 1962-1999. Dzienniki Sławomira Mrożka, jednego z największych żyjących polskich pisarzy. Ich istnienie Mrożek ujawnia w dzisiejszym wywiadzie dla "Magazynu Dziennika".

W dziennikach przewijają się nazwiska największych polskich postaci kultury tamtego okresu: Lema, Miłosza, Jeleńskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Błońskiego, Giedroycia i Czapskiego, których Mrożek spotykał i z którymi wymieniał listy. Ale najważniejszym bohaterem zapisków jest Witold Gombrowicz, który w drugiej połowie lat 60. zamieszkał wraz z przyszłą żoną Ritą na południu Francji. Notatki ze spotkań z autorem "Ferdydurke", którego Mrożek nazywał "szefem" oraz "padrone" rzucają nowe światło na relację tych dwóch gigantów literatury polskiej. "Moja niższość wobec niego to nie tylko niższość talentu, osobowości, woli - jestem o wiele młodszy i przypadłem na inne czasy. On jest weteranem czasu, kiedy pisarz to było coś. Kiedy świat jeszcze w ogóle to było coś" - pisze w swoich dziennikach Mrożek. Dzienniki Mrożek zaczął pisać pod koniec lat 40. Ale jak przyznaje, po dziesięciu latach spalił "bez żalu kilkanaście albo dwadzieścia kilka tomów". Dlatego zapiski otwierają się dopiero na roku 1962, kiedy pisarz podjął decyzję: wyjeżdżam z Polski. Osiedlił się wtedy we włoskim Chiavari niedaleko Genui. - Te lata po wyjeździe były dla mnie trudne - mówi Dziennikowi Mrożek. Bo gdy opuszczał Polskę, czuł się genialny: - Miałem masę pomysłów, które brały się nie wiadomo skąd. Spływały na mnie z nieba. Każdy ma w życiu swoje chwile genialności. Potem to się zaczęło kończyć.

Zaczęła się depresja i niepewność. "Zacząłem czytać dużo literatury psychoanalitycznej" - mówi. Dziś ma do tamtych czasów rezerwę: "Za dużo nad sobą zrzędziłem."

Ponad tysiąc stron zapisków zostanie opublikowanych w Wydawnictwie Literackim pod koniec 2010 r. A za tydzień ich fragmenty ujrzą światło dzienne w sobotnio-niedzielnym wydaniu Dziennika.

***

Pierwszy wywiad z Mrożkiem po jego wyjeździe

Czyżby rzeczywiście Mrożek się zmienił? Przy lekturze dzienników, których obszerne fragmenty redakcja Dziennika dostała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego i samego autora, uderza ton samokrytycyzmu i cierpienia. Wydaje się niesłychane, że ten świetny humorysta, satyryk, autor genialnie absurdalnych pasaży z "Męczeństwa Piotra O'Heya", "Policji" czy "Indyka", krył w sobie takie pokłady pesymizmu.

"Kiedy zaczynałem pisać te dzienniki, byłem taki skrupulatny i samokrytyczny. Ale to się skończyło przez trzy choroby. W Meksyku, potem w Polsce. Skończyła się moja skrupulatność w analizowaniu siebie. Zresztą kiedy teraz to czytam, denerwuje mnie, że tak zrzędziłem nad sobą. To ciągłe wybrzydzanie i analizowanie, że to znaczy tamto i że tak, a więc inaczej. Okropne!" - mówi Sławomir Mrożek.

Nicea, druga połowa stycznia. Siedzimy w jednej z jego ulubionych restauracji na starym mieście, niedaleko od morza. Jest wieczór, ale Mrożek wydaje się ożywiony. Jakoś bardziej niż przed swoim wyjazdem z Polski w czerwcu ubiegłego roku, kiedy wymijająco odpowiadał na pytania, dlaczego nagle postanowił sprzedać mieszkanie w Krakowie i przenieść się na Lazurowe Wybrzeże.

Mówi o swoich dziennikach z lat 1962-1999, które właśnie przygotowuje do publikacji w Wydawnictwie Literackim. Ta wiadomość to prawdziwa bomba dla świata literackiego.

Czyżby rzeczywiście Mrożek się zmienił? Przy lekturze dzienników, których obszerne fragmenty redakcja Dziennika dostała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego i samego autora, uderza ton samokrytycyzmu i cierpienia. Wydaje się niesłychane, że ten świetny humorysta, satyryk, autor genialnie absurdalnych pasaży z "Męczeństwa Piotra O'Heya", "Policji" czy "Indyka", krył w sobie takie pokłady pesymizmu. Podobnie jak dziwne jest, że człowiek, który przed trzydziestką osiągnął niemal szczyty sławy, tak nisko oceniał swoje osiągnięcia.

Czy rzeczywiście pisarz zerwał już z pesymizmem i samokrytycyzmem, pogodził się z życiem, zaznał spokoju? Kim jest 79-letni Mrożek, legenda polskiej literatury - który po raz drugi, po słynnym wyjeździe do Włoch w 1963 r., postanowił uciec od Polski?

Napisano kiedyś o panu coś prawdziwego, czego pan nie wiedział na własny temat?

- Nie. Czasem, bardzo rzadko, ludziom zdarzało się trafiać w sedno. Ale ja znam siebie znacznie lepiej niż ktokolwiek może mnie znać - odpowiada. - Zmienność. Główną cechą moją jest zmienność. Każdy się zmienia, ale ja szczególnie. - Pije wino i uśmiecha się tajemniczo.

Czy faktycznie się zmienił? Czy wreszcie jest z siebie zadowolony?

SB i kryzys

Widzi pan dzisiaj jakieś wielkie tematy, które pana interesują?

- Na pewno kwestie SB, tego wszystkiego, co dzisiaj wychodzi, a co przecież widziałem, żyjąc wtedy w Polsce, i co było straszne. To są tematy na niejedną powieść. Swoją drogą ja miałem szczęście, że mnie to nie dotknęło. Gdybym został dłużej, to kto wie, co by było. W ogóle miałem w życiu dużo szczęścia. W pewnym momencie zrozumiałem, jak to jest ważne: mieć dużo szczęścia. - mówi. I zaraz dodaje: - Na pewno kryzys ekonomiczny to ciekawy temat. Z tym kryzysem jest zresztą jakoś dziwnie. Bo on jest, a zarazem go nie ma. Zresztą oczywiście tutaj, w Nicei, ludzie podchodzą do kryzysu znacznie spokojniej niż w Paryżu, bo na południu nigdy nie było tej atmosfery "kariera przede wszystkim". Ale we Francji dużo się o tym mówi. Moim zdaniem kryzys, jeśli istnieje, zmienia ludzi na lepsze. Na pewno odbywa się jakaś globalna zmiana duchowa. Ludzie zaczynają inaczej żyć.

A więc rzeczywiście? Mrożek patrzący łagodnie i z zainteresowaniem na świat? Obserwuje, jak restauracja powoli się zapełnia. Jest poniedziałkowy wieczór, a nie ma już żadnego wolnego stolika. Francuzi żyją w restauracjach. Ale ni stąd, ni zowąd dodaje:

- Ja mam wrażenie, że wszystko jest coraz gorsze.

Gorsze niż była Polska w latach 50.?

- Polska w latach 50. była szczególnie okropna. Ale wszystko i tak staje się coraz gorsze.

Dlaczego pan jest takim pesymistą?

- Nie jestem. Tak jest po prostu - i uśmiecha się szatańsko.

Czyżby rzeczywiście na tym to polegało: że autor setek stron zapisków w dzienniku o tym, jak okropnie męczy go jego własna osoba, wreszcie, po tylu latach, zwyczajnie pogodził się nawet ze swoim pesymizmem i zaczął czerpać z niego przyjemność - tak jak z tych nicejskich restauracji?

Moja sztuka nie istnieje

Kiedy spacerujemy potem przez miasto, Mrożek mówi, że dobrze się czuje we Francji. W końcu mieszkał w Paryżu przez 22 lata, ma francuski paszport - a riwiera jest kameralnym, słonecznym miejscem, idealnym na starość.

A co z pana sztukami tutaj, na Zachodzie? - pytam.

- Teraz nikt na Zachodzie nie wystawia moich sztuk. Nie istnieją - odpowiada prosto z mostu.

Następnego dnia sprawdzam w nicejskim FNAC, odpowiedniku naszego Empiku. Faktycznie, nie ma sztuk Mrożka, w ogóle nic Mrożka nie ma. A mimo to fakt, że Mrożek sam to powiedział, jest uderzający. Przez cztery lata mieszkał we Włoszech, przez 22 w Paryżu, jego sztuki były wystawiane na całym świecie, uważane za coś w rodzaju teatru absurdu zza żelaznej kurtyny i - na fali sukcesów tego prądu estetycznego oraz zainteresowania komunizmem - święciły triumfy. Konstatacja, że te triumfy się skończyły, musi więc być dla niego przykra. Ale nie stara się dowodzić, że jednak jest grany, pamiętany - choć mógłby, bo przecież jego sytuacja w rzeczywistości wcale nie jest tak jednoznaczna. Ostatnio był w Rzymie na spotkaniu z publicznością, które okazało się sukcesem - lecz nawet o tym nie wspomina. Skromność? Czy może raczej to pogodzenie się z życiem - nawet z jego klęskami? I czerpanie przyjemności - nawet z tych klęsk?

Opiera się o barierkę na Promenadzie Anglików i patrzy na morze rozbijające się o skały.

- To rzadko się tutaj zdarza. Zatoka sprawia, że morze jest prawie zawsze ciche i spokojne.

I potem: - Mieszka pani w hotelu, w którym przed wojną mieszkała pewna słynna kobieta.

Kto?

- Nie pamiętam, z powodu afazji nie pamiętam takich rzeczy.

Pisarka?

- Tak.

Colette?

- Tak.

Mrożek łatwo, a nawet z pewną ochotą przyznaje się do swojej ułomności. Podczas naszych spotkań jeszcze kilkakrotnie mówi, że z powodu afazji mylą mu się daty i nazwiska. Ta bezpośredniość zadziwia. Zwłaszcza, że nie ma w jego głosie ani odrobiny żądania litości. A więc znowu: czyżby Mrożek pogodził się ze swoim losem i nawet przyznanie się do ułomności sprawia mu cichą satysfakcję?

Przestałem się tak analizować

Jest druga połowa stycznia, ale pogoda w Nicei przypomina koniec kwietnia w Polsce. Mrożek siedzi na słońcu, popija piwo do obiadu. Ale nie da się zapomnieć, że jego dzienniki mogą wpędzić czytelnika w rozpacz. Początek przypada na przełom 1962 i 1963 r., kiedy Mrożek miał 32 lata. Osiągnął już wtedy wielką sławę, a mimo to nie był ani trochę zadowolony z siebie. Te bezlitosne autoanalizy, to ciągłe doszukiwanie się drugiego dna własnych myśli, to niepozwalanie sobie na chwilę satysfakcji czy spoczynku intelektualnego

Można przez pana wpaść w depresję.

- Powinienem powiedzieć, że mi przykro. Ale jako pisarz oczywiście się cieszę, jeśli moje pisanie panią dotyka.

Nagle zdaję sobie sprawę, że to jest ta sama brutalność, którą przejawia wobec samego siebie.

Dlaczego jest pan w tych dziennikach taki samokrytyczny?

- W dziennikach jest fragment, w którym mówię o słynnym wystawieniu "Tanga" w Dusseldorfie. Piszę: premiera była udana. Reżyser tamtego przedstawienia, Erwin Axer, jeśli to dzisiaj przeczyta, zdziwi się, że tylko tyle dostrzegłem. Ta premiera była wydarzeniem!

To dlaczego tak pan napisał? Przez skromność?

- Nie, nie przez skromność. Bo tylko tyle widziałem i już myślałem o czym innym.

Dzienniki z lat po wyjeździe z Polski są pełne zapisków z lektur literatury, m.in. psychoanalitycznej: Junga, Fromma, Freuda, różnych pomniejszych adeptów psychoanalizy.

Skąd takie zamiłowanie do psychoanalizy?

- Proszę sobie wyobrazić, że ja po duszeniu się tam, w Polsce, dostałem w swoje ręce Junga. Oczywiście, że to było wielkie przeżycie. Zacząłem czytać dużo literatury psychoanalitycznej, która w Polsce nie była dostępna, i przymierzałem to do swojego życia.

Napisał pan, że dążył do takiej absolutnej szczerości, bo pana ojciec był mitomanem.

- Tak napisałem? Coś trzeba pisać, kiedy człowiek pisze codziennie przez 40 lat. Nie, ja nie miałem kompleksu ojca. Ani w tym sensie, żebym chciał go naśladować, ani żebym chciał się od niego odróżnić. Zresztą to wybrzydzanie potem mi przeszło. Na szczęście. Przestałem się tak analizować, bo przychodzi moment, kiedy człowiek nie może już nic więcej powiedzieć o sobie. Jest czas, żeby inni o nim mówili. I o mnie mówili: źle i dobrze.

Zaczął pan być zadowolony z siebie?

- Tak. Nie tak bardzo jak Paulo Coelho, ale tak.

Byłem genialny, ale przestałem

No dobrze, ale cały czas nie rozumiem, dlaczego pan tak marudził w tym Chiavari?

- To było pierwsze miejsce na stałe poza Polską, a Polska była wtedy marudna, mówiąc delikatnie. Inaczej rzecz ujmując, to było moje otworzenie na Zachód. Ale jest jeszcze coś. Ja przez te kilka lat do wyjazdu w 1963 r. byłem genialny. Widziałem wszystko, miałem wszystko. Śniło mi się wiele snów, które były jak gotowe opowiadania. To niesamowite, ale miałem masę pomysłów, które brały się nie wiadomo skąd. Spływały na mnie z nieba. To były czasy mojej genialności. Każdy ma w życiu swoje chwile genialności, zanim zacznie się starzeć. Potem to się zaczęło kończyć.

A więc tego też nie wstydzi się powiedzieć - przyznać do tej utraty. I znowu, jest w tym jakaś bolesna szczerość, ale z gatunku tych, których wyznanie samo w sobie daje satysfakcję.

Dlaczego? Z powodu wyjazdu?

- Nie wiem. To prawda, że jako pisarz straciłem Polskę, rzeczywistość polską, ale zyskałem wolność. To jest cena, którą zapłaciłem.

Mrożek nie jest rozżalony, jest merytoryczny. Jakby mówił o kimś obcym i czerpał przyjemność z tego, że stawia słuszną diagnozę.

- Natomiast nie straciłem języka polskiego i z tego jestem zadowolony i dumny. Język polski nigdy nie stał się dla mnie martwy.

Wyzwolenie dzięki Jaruzelskiemu

Sławomir Mrożek, podobnie jak wszyscy pisarze jego pokolenia, był skazany na polskość. Jemu udało się uczynić z tego siłę - znajomość absurdalnej rzeczywistości PRL dała mu materiał do napisania takich rzeczy, jak "Policja", "Męczeństwo Piotra O'Heya", "Tango", "Krawiec", "Emigranci". Ale polskie problemy, polskie kompleksy, relacja Polaka z Zachodem - to wszystko trafiło też do dzienników w postaci długich, bolesnych batalii z własną tożsamością. Dzisiaj, kiedy tamtej Polski już nie ma, czyta się te utwory z uczuciem, jakby się słuchało opowieści z czasów wojny - nadal są bliskie i poruszające, lecz nieodwołalnie skończone.

- Brawo! To świetnie. Dla mnie to też się skończyło i dla pani się skończyło. Bardzo dobrze.

Kiedy się to dla pana skończyło?

- Przestałem się bić z polskością dzięki Jaruzelskiemu. Zresztą nienawidzę go za to. Bo zmusił mnie do tych pozytywnych uczuć wobec Polaków, do tego zespolenia się z Polską. Ja wtedy musiałem się zaangażować przeciw Jaruzelskiemu. Wtedy, w 1982 r., nie można było nie być Polakiem, nie czuć się częścią wspólnoty. Przestałem walczyć i pogodziłem się z tym, że jestem Polakiem.

Jakby przyznawał się do pewnego rodzaju porażki - ale porażki, która jest przecież spokojem.

Czy kiedy umarł papież, poczuł pan to samo?

- Nie. Do tego czasu Polacy się zmienili i ja się zmieniłem. A po drugie już wtedy skończył się komunizm. Nie trzeba było być z narodem.

I to także była oczywiście zmiana na lepsze - choć wiemy, że paradoksalnie, Mrożkowi-pisarzowi odebrała ona świat, z którego powstała jego twórczość. A także odebrała mu zainteresowanie Zachodu. Myślę, że on o tym wie.

Koniec pisarskich niepokojów

Mrożek pisał w swoich dziennikach, że nie lubi rozmów z krytykami.

- Wtedy, po wyjeździe z Polski, bardzo się denerwowałem przed wywiadami. W Paryżu na przykład miałem wystąpienia w radiu i był to ogromny stres. Dodatkowo większość dziennikarzy oceniałem negatywnie. Ale przez 50 lat praktyki nauczyłem się dobrze to znosić. Tak samo jak przestałem denerwować się wystawieniami moich sztuk. Na początku bardzo mnie to stresowało. Oddanie opowiadania czy powieści do druku to jednak zupełnie co innego niż wystawienie sztuki, kontakt z publicznością. Ale w końcu nauczyłem się, że to jest rodzaj gry - i ta gra nawet zaczęła mi dawać przyjemność.

Wielu zapożycza czy zapożyczało od pana. Co pan na to?

- Oczywiście jestem z tego troszeczkę dumny.

Widzę w jego oczach złośliwy błysk. Ale złośliwość wobec innych to jest uczucie, które także wiąże się przecież z zadowoleniem z siebie.

- Jestem też dumny, że tak wcześnie trafiłem do lektur szkolnych. Wtedy też byłem z tego bardzo zadowolony.

Siedzimy w restauracji na placu targowym, w pełnym słońcu. Mrożek zamówił piwo i pizzę. - Margherita przypomina mi lata w Chiavari - wyjaśnia i wystawia twarz do słońca. Styczeń, a południe jest naprawdę upalne.

Śledzi pan wystawienia swoich sztuk? Co pan sądził o inscenizacji "Miłości na Krymie" Jarockiego?

- Uważam, że była okropna. Kiedyś starałem się nad tym panować, zabroniłem Jarockiemu wystawienia sztuki bez uwzględnienia tych dziesięciu punktów - czyli moich wskazówek dla reżysera, ale potem machnąłem na to ręką. Nie mam na to siły. Niech sobie robią, jak chcą. I tak już nad tym nie zapanuję.

Jestem z siebie dumny

Opisy życia w Chiavari obecne w dziennikach każą zastanowić się nad czymś, o czym rzadko myślimy w kontekście życiorysów ludzi sławnych i spełnionych: jak wielką loterią i brawurą były ich wybory życiowe. W wypadku Mrożka był to pomysł opuszczenia Polski w 1963 r., w wieku 33 lat, i zostania pisarzem we Włoszech, a potem w Paryżu.

- Tak, to było bardzo odważne! - Mrożek się ożywia. - Ale ja musiałem wyjechać. Proszę zrozumieć. Dla mnie już wyjazd z Krakowa do Warszawy to był awans. A jednak bardzo szybko się zmieniłem, rozwinąłem i coś się tam dla mnie popsuło. Ta warszawska atmosfera Spatifu była nie do wytrzymania. Pisała pani kiedyś artykuł o pięciu autorach, których wstyd czytać. No więc teraz jest Coelho, za moich czasów był Robbe-Grillet. Dziękuję pani w imieniu tych wszystkich dziewcząt, które zaczytywały się w Robbe-Grillecie. Wtedy dzwoniła Marysia do Zdzisia i mówiła: przeczytaj koniecznie, och! Nie znosiłem tej dusznej atmosfery i musiałem wyjechać. Zdawałem sobie sprawę, że to jest bardzo trudne, ale wyjechałem. Oczywiście, to się mogło skończyć katastrofą. Nie było przecież innych przykładów ludzi, którym się to udało - wyjechać i żyć z pisania. Bobkowski już wtedy dawno nie żył, zresztą on pracował. Gombrowicz nie utrzymywał się z pisania - a poza tym, jak on żył, w jakiej biedzie! Ale mnie się udało.

Mrożek mówi żywo, szybko, jak na siebie; gestykuluje. Widać, że to jest dla niego do dzisiaj ważny temat - ta decyzja życiowa 33-latka, która mogła skończyć się źle i zupełnie inaczej ukierunkować jego życie.

Jak pan żył w Chiavari?

- W Chiavari żyłem tak jak Włosi z Chiavari.

Znał pan włoski?

- Nauczyłem się tam. Nie brałem lekcji. Sam się nauczyłem. Z podręcznika. Jak to się mówi, uczyłem się słówek. Jeszcze w Polsce poznałem francuski i angielski.

To chyba nietypowe. Wtedy pisarze polscy nie byli takimi poliglotami.

- Oczywiście, że nie. Oni się nie uczyli języków, po co im to? Pamiętam z Polski tę niechęć do uczenia się języków obcych! E, my się nie będziemy uczyli, po co? I picie alkoholu. A ja się uczyłem. Uczyłem się angielskiego i francuskiego. Potem w Chiavari włoskiego. W Meksyku mówiłem po hiszpańsku.

A więc Mrożek, ten wielki artysta, okazuje się nagle człowiekiem dumnym z tego, że 50 lat temu udało mu się przeżyć na Zachodzie!

Nie bał się pan tej eskapady?

- Bardzo się bałem. Ale ogrom tego strachu sprawiał, że właściwie było to nieco abstrakcyjne. Coś jeszcze pani opowiem. Kiedy później mieszkaliśmy w Paryżu, moja sytuacja finansowa była nadal słaba. W związku z tym pewnego dnia poszedłem na plac Vendome do Cartiera i kupiłem sobie bardzo drogi zegarek. Przyniosłem go do domu i pokazałem żonie. To był bunt przeciw temu stanowi niedostatku.

I co, musiał go pan potem sprzedać?

- Nie. Mam go do dzisiaj. Udało mi się. Dla mnie sprawa kompleksu Polaka to bardzo długo była po prostu sprawa pieniędzy. Ponadto są sprawy niewymierne. Ja na przykład nigdy nie musiałem pracować. Poza trzema latami w "Dzienniku Polskim" w zeszłym wieku. Potem poszedłem i powiedziałem tamtejszemu urzędnikowi, że już więcej nie będę pracował. On pyta: a może jednak? Ja odpowiadam, że jednak nie. Na to on: aha, to w porządku. I tak się skończyło. Nigdy więcej nie musiałem pracować. To jednak jest coś. Tak, ja miałem w życiu szczęście.

Robi mi się jakoś smutno. A więc Mrożek, ten wielki pisarz, tak bardzo, może najbardziej ze wszystkiego w życiu jest dumny z tego, że mógł utrzymywać się z pisania. Że nie dotknęły go te wszystkie niebezpieczeństwa przyziemne, ekonomiczne, które wówczas innym musiały spędzać sen z powiek.

Siedzimy w lobby hotelu, który Mrożek dla mnie wybrał; pijemy herbatę. Za szybą ruchliwa nadmorska ulica, po której mkną z hałasem skutery, a na nich eleganckie kobiety w płaszczykach i kaskach i mężczyźni w garniturach. Nicea jest zadziwiającym miejscem dla człowieka przyzwyczajonego do polskich kurortów: morze, plaża, sport - a sklepy i ludzie tak eleganccy, jak przy Champs-Elysees w Paryżu.

- Wie pani, ja nie kocham prostego człowieka, jak to się mówi, przy czym takie mówienie zakłada spojrzenie z góry. Nie kocham - bo go znam. Myślę zresztą, że dlatego ludzie lubili mnie czytać. Bo ich znałem. Ja pochodzę z małej wsi. Borzęcin przed wojną miał pięć tysięcy mieszkańców. Przed gimnazjum była szkoła powszechna, ale rozwinęło mnie dopiero gimnazjum w Krakowie. Gdyby nie gimnazjum, nie zostałbym tym, kim zostałem. Dopiero tam nauczyłem się czytać. Co prawda moja matka, która była przy mężu, też bardzo dużo czytała. Kiedy już zrobiła wszystko przy mężu i dzieciach - była nas trójka - czytała. Także moja ciotka własną wielką siłą woli wykształciła się i została nauczycielką najpierw łaciny, a potem niemieckiego. Był też brat mojego ojca, który został jezuitą. Tak, można powiedzieć, że wiele w moim życiu to był awans społeczny. Wyjazd z Krakowa do Warszawy i potem z Warszawy za granicę to też był awans, ucieczka.

Zamyśla się, patrzy w okno, na ulicę, palmy i morze.

Czy to mieszkanie w Nicei to jest dalej awans?

Uśmiecha się.

- Owszem. Dla mojego zdrowia.

Podobają mi się te słowa o własnym pochodzeniu i awansie, które są przecież przyznaniem się do własnej niższości. Jest w Mrożku pokora człowieka, który do dzisiaj nie zapomniał tej nauki z dzieciństwa - jak ważne w życiu są sprawy najprostsze, materialne i egzystencjalne. Rozumiem to, co powiedział - że lubiono go jako pisarza, ponieważ w jego tekstach czuło się zawsze, że życie nie jest dla niego abstrakcją, konstrukcją intelektualną. Dla wiejskiego dziecka nowoczesne filozofie zawsze będą czymś podejrzanym.

Okropnie się nudzę

Nicea jest miejscem pięknym: poza morzem, są jeszcze góry w oddali. I ci ludzie siedzący w kawiarniach, całymi godzinami

Nie nudzi się pan tutaj?

- Okropnie się nudzę. Ale to nie zależy od miasta. Z wiekiem człowiek coraz bardziej się nudzi. Zobaczy pani. Zresztą nie chciałbym mieszkać w Paryżu. Tam, podobnie jak i w Warszawie, prawie wszyscy już umarli.

I znowu, nie mówi tego z żalem, nie żąda ode mnie współczucia. Przecież te słowa mają ukrytą konotację: "Wiem, że niedługo moja kolej". Ale Mrożek nie buntuje się przeciwko temu, jest pogodzony ze swoją sytuacją.

- W każdym z tych krajów jednego dnia czułem się nieszczęśliwy, a drugiego szczęśliwy. Ale jednak uważam, że dla każdego człowieka najważniejszy jest jego własny kraj. W moim wypadku więc Polska, wraz ze wszystkimi jej problemami. Wyjeżdżałem i wracałem - ale jednak to w Polsce czułem się u siebie.

To dlaczego pan teraz znowu wyjechał?

- Bo człowiek się zmienia. Wiem, że prawdopodobnie zostanę w Nicei już do końca. Sprzedałem mieszkanie w Krakowie, kupiłem tutaj. Po pierwsze, ja mam paszport francuski, więc łatwiej mi tu mieszkać, niż na przykład we Włoszech. Poza tym jest tu słońce i styl życia, którego nie ma w Polsce. Proszę spojrzeć na ludzi siedzących w restauracjach, na słońcu. W Polsce tego nie ma. Nawet w Krakowie życie kawiarniane to tylko rynek. Poza rynkiem nie ma nic. Od początku uważałem, że mam wspaniały zawód, i teraz uważam tak jeszcze bardziej. Mogę mianowicie mieszkać wszędzie. Nie muszę się ruszać. Mogę siedzieć i świat się rusza w mojej głowie. - Ale zaraz dodaje: - No ale teraz także nie mogę się ruszać.

Dlaczego?

- Wiek.

Znowu - z tą samą satysfakcją z własnej szczerości.

Czy to ma teraz sens?

Stoi przed hotelem i czeka na taksówkę, a ja myślę, jakie to niezwykłe, że te wszystkie jęki Mrożka z dzienników, te cudowne, malownicze, błyskotliwe i przenikliwe narzekania na siebie po latach wreszcie dały mu spokój. Nie, nie sądzę, by go opuściły - ale on nauczył się z nimi żyć. Być może nawet wspominanie tamtych czasów, gdy tak walczył ze sobą, i zarazem wspominanie minionej młodości, przestało być dla niego bolesne?

- Dzielenie się z samym sobą nie jest bolesne. Byłoby bolesne, gdybym znajdował się na początku życia. Ale jestem na końcu. Zaskakuje mnie tylko czasem, jak pewne sprawy, które wówczas wydawały mi się trudne, są w istocie proste.

I ponieważ taksówka ciągle nie przyjeżdża, dodaje:

- Te "Dzienniki" nie były pisane do wydania. Nie pisałem ich do publikacji i nigdy, no, prawie nigdy przez te lata ich nie czytałem. Na przykład Gombrowicz pisał dziennik do publikacji. Ja - jak dotąd - nie.

To dlaczego je pan wydaje?

- Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Dla pieniędzy.

Wydawca chciał?

- Nie. Ja chciałem. Ja je zaproponowałem. Niech pani mi powie zupełnie szczerze, czy uważa pani, że wydanie tych dzienników ma sens? Jak to teraz brzmi?

Za tydzień w Magazynie Dziennika nigdy dotąd niepublikowane fragmenty dzienników Sławomira Mrożka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji