Artykuły

Zygmunt Hubner: Portret wielokrotny

Wśród niewielu pamiątek, jakie zachowałam z czasu studiów, jest egzemplarz teatralny w siermiężnej, brązowej okładce. Na karcie tytułowej, w prawym dolnym rogu, widnieje uwaga skreślona równym, cienkim pismem: "ciekawe propozycje skrótów", a zaraz obok ocena "db." - I jeszcze podpis: "Zygmunt Hübner". Nad Zmierzchem długiego dnia O`Neilla, pamiętam, pracowaliśmy na zajęciach, które nazywały się "Zagadnienia dramaturgiczne". My, to znaczy studenci podyplomowego Studium Zawodowo-Literackiego, założonego w latach 70. w warszawskiej PWST oraz nasi koledzy, przyszli reżyserzy. Bo taki to był pomysł dziekana i profesora Bohdana Korzeniewskiego; krytyków, dramaturgów i kierowników literackich, dowodził, kształcić trzeba razem z praktykami teatru i zgodnie z najlepszymi rodzimymi tradycjami szkolnictwa teatralnego. Zaś najlepsze, według naszego groźnego dziekana, znaczyło tyle, co wywiedzione z programu legendarnego, przedwojennego PIST-u, a przede wszystkim z idei Leona Schillera.

Naprawdę, mieliśmy wielu wspaniałych, ba, niezwykłych profesorów. Ale na zajęciach Zygmunta Hübnera było inaczej niż na wszystkich pozostałych, już tylko z powodu jego stosunku do nas. Żmudną, nieefektowną analizę tekstów dramatycznych prowadził w atmosferze niemalże koleżeńskiej, a w każdym razie nader życzliwej. Na głupstwa reagował niezmiennie w ten sam sposób; bacznym i zdziwionym spojrzeniem ("Proszę państwa, coś takiego, doprawdy - ale dlaczego?") oraz charakterystycznym tikiem, owym szybkim podrzutem ramion do góry, tak genialnie opisanym przez Bardiniego. Hübner starannie ważył słowa, a kiedy już coś powiedział, to ocena była morderczo trafna, a jednak nie złośliwa. Czasem, gdy coś palnęliśmy, rzucał retoryczne pytanie, które potem długo wisiało nad nami w powietrzu jak miecz Damoklesa. Tak było przy analizie Kordiana. Uparcie wypytywał o sens tej oto frazy: "Patrzę na wazon z lawy, w którym rosną kwiaty;/ niegdyś ta lawa ogniem zapalona wrzała,/ Skoro ostygła, snycerz kształt jej nadał drogi.../ Świat jest nieraz snycerzem, a serce kobiety lawą ostygłą". Jakoś nikt z nas nie potrafił się z tą lawą, snycerzem i sercem uporać. Rozczarowany Hübner drążył, drążył... aż wreszcie zrezygnował i rozeszliśmy się bez tak zwanych konstruktywnych wniosków. Zresztą tak na jego zajęciach często bywało. Dopiero po latach zorientowałam się, że brał z nami na warsztat te sztuki, którymi sam jako reżyser lub dyrektor był żywo zainteresowany. Zadając pytania nam, zadawał je też sobie samemu, nigdy nie mając w zanadrzu gotowych odpowiedzi. Dzisiaj te godziny oceniam jako jedne z najważniejszych w warszawskiej szkole teatralnej. Także dzięki błogosławionemu dystansowi i powściągliwości, które cechowały nie tylko sposób bycia Zygmunta Hübnera, ale i sposób podejścia do intelektualnych problemów, którymi starał się nas zainteresować. "Przerabialiśmy" z nim dramaturgię współczesną, którą się pasjonował, ale i klasykę, w której najwyraźniej szukał "myśli społecznie ważnych", jednak bez nachalnego aktualizowania i modernizowania. Kiedy wystawił jako dyplom szkoły Wyzwolenie, mocno je okroił i umieścił w ascetycznej scenerii, niemal pustej przestrzeni, nacisk kładąc na wielką dyskusję z maskami. Było to jesienią roku 1973. Jeszcze w tym samym roku akademickim otrzymał nominację na kierownika artystycznego Teatru Powszechnego w Warszawie. Minęło kolejnych parę miesięcy i stolicy przybył teatr, który samą już premierą zdobył sobie miano "inteligenckiego". Sprawa Dantona w reżyserii Andrzeja Wajdy, z wielkimi rolami Wojciecha Pszoniaka i Bronisława Pawlika, idealnie wpisała się w Hübnerowskie obietnice realizacji "szeroko pojętego repertuaru współczesnego, który wyraża poglądy zespołu artystycznego Teatru na temat podstawowych problemów moralnych, społecznych i politycznych, jakie nurtują nasz kraj". A potem przyszły inne wielkie przedstawienia: Barbarzyńcy Bardiniego; Lot nad kukukzym gniazdem i Zemsta Hübnera, Wróg ludu Kutza, Noc trybad - wszystkie jeszcze w latach 70. Lata osiemdziesiąte otworzyli Spiskowcy wg powieści Conrada W oczach Zachodu. Reżyserował sam Hübner. Był to - jak pisał - "teatr racji moralnych i intelektualnych", który mówił o tym, że "nie ma możliwości bezkarnego podawania palca policji. Bo ona na pewno chwyci całą rękę".

Trudno, wydany właśnie katalog monograficznej wystawy Zygmunta Hübnera, zorganizowanej w dziesięciolecie jego śmierci, skłania do wspomnień. Nawiasem mówiąc, słowo katalog nie wydaje się najbardziej odpowiednie. Powstała przecież porządna książka, która - "na dobry ład", jak lubił mawiać jej bohater - stanowić może dobry początek dla przyszłej monografii. Starannie opracowana i sensownie skomponowana, opatrzona niezbędnymi zestawieniami bio- bibliograficznymi, czyli rejestrami ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych oraz prac reżyserskich, a nawet informacjami o zespołach i repertuarach teatrów, którymi Hübner kierował (Teatr Wybrzeże w Gdańsku, Teatry Dramatyczne we Wrocławiu, Stary Teatr w Krakowie, Teatr Powszechny w Warszawie). Trzon tego tomu stanowią jednak wspomnienia. Niektóre z nich - chyba najlepsze, o największej wadze gatunkowej - już dobrze znamy, ponieważ były drukowane, i to nawet kilkakrotnie, jak np. Wspominając Zygmunta Hübnera Aleksandra Bardiniego. Inne pojawiły się w książce po raz pierwszy i jest ich sporo, bo 45 na blisko 70 zamieszczonych; niektóre bardzo ciekawe, jak choćby Jerzego Jarockiego, Kazimierza Kutza czy Bogdana Hussakowskiego, inne może nazbyt kurtuazyjne i zdawkowe. Ale tak to zazwyczaj w publikacjach tego typu, okolicznościowych, bywa. Tym bardziej więc cieszy dystans, widoczny m.in. we wspomnieniu Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej, która docieka przyczyn rozminięcia się inscenizacji Wrogów Gorkiego z ówczesną widownią roku 1984 (porażka ta bardzo Hübnera bolała). Podobnie zdystansowane są spostrzeżenia Stanisława Radwana, dotyczące wzajemnej współpracy od Anabaptystów po Oresteję, którą zakończył swoisty akt dziękczynny w postaci spektaklu Muzyka-Radwan, tak zdawałoby się nie przystającego do "teatru Hübnera".

Klasyczny już esej Marty Fik Hübnera teatry z twarzą tudzież wstęp pióra Emila Orzechowskiego stanowią idealny komentarz do całości materiału, którego ważną częścią okazuje się pisarstwo samego Zygmunta Hübnera, w jednej osobie także historyka teatru i felietonisty. Zamieszczono więc, celnie skomponowany z różnych jego tekstów, Mój życiorys, czyli artystyczną autobiografię oraz wybrane felietony, ze słynną Modlitwą (najbardziej znaną i czytaną bodaj tak, jak niegdyś Jaraczowski Testament). Co ważne, taka rozmaitość wcale w lekturze tomu nie wadzi. Można go bowiem czytać na różne sposoby. Po pierwsze, jako zarys artystycznej biografii Hübnera, złożony z rozmaitych świadectw, włącznie z korespondencją, układających się nader konsekwentnie. Rysują się w tej biografii wyraźne etapy, mocno sprzęgnięte z czasem historycznym: lata nauki w okresie stalinizmu, studia aktorskie i zaraz potem reżyserskie w warszawskiej szkole jeszcze naznaczonej osobowością Zelwerowicza, nader intensywne prymicje zawodowe w czasie poodwilżowympoodwilżowym, fenomenalna i zarazem młodzieńcza dyrekcja w Teatrze Wybrzeże; wspaniały czas dyrekcji w Starym, w 1969 zakończony rezygnacją ze stanowiska po zdjęciu przez władzę dwóch przedstawień: i wreszcie "złoty" okres warszawski, w którym mimo trudności (pieszczochem władzy nie był) udał się Hübnerowi teatr wedle "własnego programu myślowego". "Nadal nie znana nam jest granica swobody wypowiedzi, jaka zostanie ustalona. Również nie jest dla nas jasne, jak będą się kształtowały zapotrzebowania i postawy społeczne. Zadaniem teatru jest bowiem zawsze dyskusja z tymi postawami - nie tylko schlebianie im, ale często właśnie polemika. W tej chwili w naszym środowisku istnieje lęk o przyszłość teatru" - pisał w przełomowych latach osiemdziesiątych.

Siłą rzeczy, jest ten tom również książką o sprawdzonym praktycznie modelu teatru, którego mądry eklektyzm okazał się nie słabością, lecz siłą. Zaś jego fundamentem, trwałym i odpornym na wszelkie przeciwności, był przez lata sposób sprawowania funkcji dyrektora - w bliskim koleżeństwie z zespołem, ale z zachowaniem niezbędnej granicy kompetencji i pełnomocnictw, i we wzajemnym poszanowaniu praw i obowiązków. Jeszcze dzisiaj niektórzy dyrektorzy lub reżyserzy z dumą mówią o sobie: "ja jestem ze szkoły Hübnera". Ale bodaj czy nie najmocniej zapada w pamięć z całego tomu jeden motyw - człowieka Conradowskiego, wiernego własnym poglądom i wyborom. I te właśnie rysy zdają się dominować w portrecie Zygmunta Hübnera, jaki wyłania się z kart książki o nim, barwnej i cennej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji