Artykuły

Reklama mi nie wadzi

- Ze łzą w oku wspominam Teatr Studio, gdzie godzinami po spektaklu siedzieliśmy. Nikt nigdzie się nie spieszył. Większość nie miała samochodu. Więcej odwiedzaliśmy się nawzajem, choć nie było do tego warunków. Wyjazdy za granicę były rzadkością i każdy na wszystkim oszczędzał. Koledzy, którzy grali u profesora Szajny i jeździli z nim po całym świecie, opowiadali, jak się robi jajka sadzone na żelazku - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Rozmowa ze Zbigniewem Zamachowskim. Aktor opowiada o swoim optymizmie w obliczu kryzysu, wyborach związanych z reklamą i udziale w "Lekkomyślnej siostrze" w Teatrze Narodowym.

Rz: Skończył pan liceum ekonomiczne, powie nam pan, skąd się wziął kryzys?

Zbigniew Zamachowski: Liceum skończyłem, ale stopnie miałem słabe. Siostra, która od 30 lat mieszka w Stanach Zjednoczonych, pracuje w branży bankowej, usiłowała mi wszystko wytłumaczyć. Mało zrozumiałem. Ale choć nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, boję się, że mamy do czynienia z potężną spekulacją.

Być może stoimy w obliczu krachu gospodarki. Pana to dotyczy czy nie?

- Dotyczy, i to bezpośrednio, bo wziąwszy kredyt, poczyniliśmy pewne inwestycje, jak mnóstwo osób w Polsce i na świecie. Z drżeniem obserwujemy, co się dzieje.

Wyobraża pan sobie życie z zaciskaniem pasa, co być może czeka nas po 20 latach podnoszenia stopy życiowej?

- Aż tak to nie. Z prostej przyczyny - mam żonę i czwórkę dzieci, czuję się za nich odpowiedzialny i, jakkolwiek by to brzmiało banalnie, muszę im zagwarantować przyszłość.

Ale tak naprawdę nie wiemy, co nas czeka, może tańczymy na "Titanicu", który już zaczął tonąć.

- Wolę nawet o tym nie myśleć. Należę do gatunku ludzi, którzy udają, że nie są chorzy, i nie chodzę do lekarza nawet, kiedy inni znaleźliby poważne powody. Wyjątkiem jest stomatolog. Kieruję się siłą pozytywnej autosugestii. Myślenie o najgorszym i rwanie włosów z głowy niewiele daje. Poza tym jestem optymistą. Obym się nie rozczarował.

Tak się złożyło, że pana ostatnie duże role dotykają kapitalizmu - jego piekła w "Śmierci komiwojażera"; zamieszania i hipokryzji wywołanej sprawą dużego spadku w "Lekkomyślnej siostrze". Bierze pan też udział w komercyjnym projekcie "Klub hipochondryków" w Syrenie. Jak się pan czuje w tak różnych gatunkowo rolach?

- Dobrze, cokolwiek to o mnie świadczy. Wyszedłem z teatru Grzegorzewskiego, ale świadomie się wybrałem w podróż do Syreny, w rejony, których wcześniej nie odwiedzałem. W moim życiu zawodowym od początku zdarzały się całe tygodnie, kiedy wstawałem o szóstej rano, leciałem samolotem do Wrocławia, wracałem po południu do Warszawy, wskakiwałem na scenę, potem do kabaretu. Następnego dnia jechałem do Łodzi kręcić inny film. Zmiana ról i gatunków to fantastyczna aktorska gimnastyka. Ale mówiąc o moich ostatnich spektaklach, trzeba także wspomnieć o "Czekając na Godota" w Narodowym. To przedstawienie, które wymaga ode mnie i Wojtka Malajkata potwornego wysiłku, pokonywania własnych słabości, lenistwa. Mam wtedy świadomość, że biorę udział w czymś istotnym.

I nie zastanawiacie się panowie, jak można grać na zmianę Becketta i "Klub hipochondryków"?

- Nie. To wielkie szczęście, że spotkałem w teatrze przyjaciół, Wojtka Malajkata i Piotra Polka, z którymi mogę utrzymywać normalne, koleżeńskie relacje. Od roku umawiamy się raz w miesiącu na obiad w wybranej restauracji. Jemy, pijemy dobry alkohol i proszę mi wierzyć, że naszymi tematami nie są granie, teatr, sztuka. Gadamy jak kumple. Mówienie o teatrze nie jest nam specjalnie do szczęścia potrzebne.

Sześć lata temu atakowałem pana za udział w reklamach. A pan odpowiadał, że teatralni kapłani z Rozmaitości też niedługo w nich wystąpią. I tak się stało, również z Jandą, Gajosem, Kondratem. Czuje pan satysfakcję?

- Moja perspektywa się nie zmieniła. Idąc do szkoły teatralnej, nie wstępowałem do zakonu, tylko chciałem się nauczyć zawodu, który lubię i mam zamiar do końca życia sumiennie wykonywać. Mam nadzieję, że dyskusję o reklamach mamy nareszcie za sobą. To był problem kolegów, którzy występowali w opozycji do mnie. Życie wszystko zmieniło. Każdy z nas jest wolnym człowiekiem i może o sobie decydować. Nigdy nie myślałem, że działalność reklamowa będzie przeszkadzać w moim zawodzie. A czy komuś wadzi, że Marek Kondrat prowadzi sklep z winem? Jest w swoim żywiole. To jego prawdziwa pasja. Inni aktorzy grają w serialach, bo to jest ich praca. I tak ma być.

I przed kampanią reklamową Neostrady też nie miał pan żadnych wątpliwości?

- Oczywiście, że nie. Chodzi o utrzymanie rodziny.

Spotkały pana z tego powodu jakieś złośliwości?

- Raz miałem anonimowy telefon. Ktoś chciał kupić Neostradę. Odesłałem go do serwisu.

A sprawdzał pan produkt, który reklamuje?

- Wiadomo, że reklama ma wpisaną z definicji sprzedaż kitu, cokolwiek by się sprzedawało. Dlatego sprawdzam produkty, które reklamuję. Wybieram tylko te solidne. Wiele razy odmówiłem. Neostradę reklamuję i z niej korzystam.

20 lat temu odzyskaliśmy wolność. Jak pan porówna życie w socjalizmie i kapitalizmie?

- Przed 1989 r., mając stawkę zgodną z ministerialnymi wytycznymi, nawet gdybym harował 365 dni w roku, nie byłoby mnie stać na mieszkanie ani samochód. To się ewidentnie zmieniło. Nareszcie mogę utrzymać rodzinę. Na pewno ucieka nam życie duchowe, rodzinne, towarzyskie. Ze łzą w oku wspominam Teatr Studio, gdzie godzinami po spektaklu siedzieliśmy. Nikt nigdzie się nie spieszył. Większość nie miała samochodu. Więcej odwiedzaliśmy się nawzajem, choć nie było do tego warunków. Wyjazdy za granicę były rzadkością i każdy na wszystkim oszczędzał. Koledzy, którzy grali u profesora Szajny i jeździli z nim po całym świecie, opowiadali, jak się robi jajka sadzone na żelazku. Kilka lat temu wybrałem się na narty w Dolomity. Byłem jednym z nielicznych Polaków. Rok temu wróciłem w to samo miejsce i 80 procent samochodów przed pensjonatem miało polskie rejestracje. Za nic nie zamieniłbym naszych czasów na minione, choć wiem, że nie wszyscy tak myślą.

O roli

Gram niewielką rolę Władysława zdradzonego i porzuconego przez główną bohaterkę Marię. Maria wyjechała do Wiednia, a po kilku latach wraca ze spadkiem po bogatym kochanku. Znakomicie mi się pracuje z Agnieszką Glińską, która reżyseruje i wraca na scenę rolą Marii. Na hasło "Perzyński" większość ludzi reaguje sceptycznie, boi się ramoty, a on stworzył fascynujące ludzkie charaktery. A przy okazji jest dowcipny. Powstaje spektakl o hipokryzji, przemianach, nawet radykalnych, których bohaterowie nie byli w stanie przewidzieć, a muszą się przecież odnaleźć.

Dawno nie miałem takiej przyjemności grzebania w teatralnej partyturze i znajdowania - coraz to nowych - słów i znaczeń. Z tego, co pamiętam, Władysław był grany dość sztampowo, jako fajtłapa. Mam nadzieję, że teraz tak nie będzie.

notował j.c.

Zbigniew Zamachowski (1961) grał w spektaklach Grzegorzewskiego "Powolne ciemnienie malowideł", "Dziady - Improwizacja", "Wujaszek Wania", "Halka Spinoza" w Studio i Narodowym, "Kartotece" i "Śmierci komiwojażera" Kutza, a także estradowych "Zim żal" i "Pan Zbig show" Przybory i Umer. W filmie debiutował w "Wielkiej majówce". Występował w "Dekalogu X" i "Trzech kolorach" Kieślowskiego, "Ucieczce z kina Wolność" Marczewskiego, "Zawróconym" i "Pułkowniku Kwiatkowskim" Kutza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji