Artykuły

Z aktorstwem jest jak z golfem

- Konserwatyzm polega na szacunku do tradycji. Oczywiście, trzeba ciągle coś zmieniać. Ja wcale nie kokietuję tym konserwatyzmem. Jestem otwarty na to, co dzieje się dookoła, bo należy z tego korzystać. Ale odpowiedzialność nakazuje widzieć to, co było - mówi ANDRZEJ STRZELECKI, rektor Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

ANDRZEJ STRZELECKI mówi o swoim konserwatyzmie, popularności po serialu, sporcie i telewizji.

Gra Pan na scenie i reżyseruje, zajmuje się pracą dydaktyczną. Obecnie jest Pan rektorem Akademii Teatralnej w Warszawie. Był Pan współzałożycielem kabaretu "Kur" i teatru Rampa, prowadził programy telewizyjne, pisał do czasopism, wydał Pan książkę. Przypomina to wszechstronność ludzi renesansu. Która z tych życiowych ról daje Panu najwięcej satysfakcji?

- Gdybym chciał być złośliwy, to przytoczyłbym słowa Staszka Tyma: "Prawdziwy polski człowiek renesansu nic nie umie w żadnej dziedzinie". Największą satysfakcję daje mi sama możliwość zmian. Taki komfort jest niezwykle istotny. Bardzo cenię sobie tę możliwość odmiany w tym, co robię. To akceptacja widowni i środowiska pozwala mi podejmować ciągle nowe wyzwania. Poza tym staram się wychodzić naprzeciw wymaganiom współczesnego świata. Poruszam się w tym świecie i muszę szukać nowych środków komunikacji. Traktuję moje wszystkie zajęcia równorzędnie, ale teraz los sprawił, że najważniejsza jest Akademia Teatralna. Pracuję w niej od trzydziestu lat. Praca dydaktyczna nie przeszkadzała mi nigdy być aktywnym zawodowo aktorem i reżyserem.

Od młodości zajmował się Pan też dziennikarstwem. Nie kusiło Pana studiowanie dziennikarstwa i pójście w ślady rodziców?

- Z tym dziennikarstwem to było tak: zacząłem pisać jako siedemnastoletni chłopak. Pracowałem w "Świecie Młodych" i "Sztandarze Młodych". To, że zajmę się dziennikarstwem, było dla mnie oczywiste i naturalne. Potem zdarzyła się szkoła teatralna i poszedłem tą drogą. Ale pisania nie porzuciłem, zacząłem pisać dla teatru, dla kabaretu. Nie mam więc uczucia niedosytu, chociaż wybrałem inny zawód.

Na pole golfowe trafił Pan przypadkiem, szukając placu zabaw w Niemczech na spacerze z małą córeczką. Gra ta jest dla Pana swoistym sposobem na życie. Co jest w niej tak fascynującego, że przed pójściem do pracy, wcześnie rano, jedzie Pan na pole golfowe?

- To dla mnie po prostu przyjemność. Kiedy jestem na polu golfowym, zajmuję się tylko tym, jak zagram. Ten rodzaj odseparowania, który daje gra, pozwala mi potem wracać do aktywności zawodowej ze zdwojoną energią i radością.

A po grze pierwsza herbata? Wypija ich Pan podobno sześćdziesiąt dziennie. Jako doktor Koziełło wie Pan zapewne, że teina jest szkodliwa. Andrzej Strzelecki tę lekarską wiedzę lekceważy?

- Przyznaję - piję bardzo dużo herbaty. Z tego nadmiaru teiny jak dotąd nic złego dla mnie nie wyniknęło. Piję herbatę w takich ilościach od kilkudziesięciu lat i los szczęśliwie chroni mnie od przykrych tego konsekwencji. Podejrzewam, że dzięki teinie mogę sprostać wszystkim sprawom, które na mnie czekają i pozwalają mi tylko na cztery, pięć godzin snu.

Tadeusz Koziełło z "Klanu" też gra w golfa. Czy to prawda, że scenarzysta serialu Wojciech Niżyński przekonał Pana do tej roli obiecując, że będzie to rola lekarza golfisty?

- To było w czasach, kiedy "Klan" był u szczytu popularności, w trzecim roku emisji. Po otrzymaniu propozycji pomyślałem, że mogę wypełnić misję i sprawić, że golf trafi pod strzechy, a widzowie poznają lepiej tę dyscyplinę. Zawsze zajmowałem się propagowaniem tego sportu i nadal to robię. To była więc okazja i z niej skorzystałem. Początkowo moja rola była niewielka, ale rozrosła się, bo okazało się, że ludzie akceptują tę postać. To trochę odmienny bohater, a ta inność potrzebna jest serialowi.

Napisał Pan w swojej książce, że ma świadomość zachowania się w pamięci publiczności jako poczciwy Koziełło z telenoweli. Nie przemawia przez Pana gorycz? Przecież ma Pan na koncie wspaniałe role teatralne, wyreżyserowane spektakle, scenariusze.

- Nie. Byłbym nierozsądny, gdybym miał o to pretensje. Decyzja o udziale w serialu była świadoma, zagranie tej roli nie było karą. Jeśli ktoś wykonuje zawód aktora i pojawia się związana z rolą popularność, to nie może skarżyć się, że nagle jest identyfikowany z jakąś postacią. Nie ma więc we mnie goryczy, tylko akceptacja tej sytuacji.

Prowadził Pan około pięćdziesięciu autorskich programów telewizyjnych. Który z nich Pan najbardziej ceni?

- Z tego okresu cenię sobie bardzo możliwość występowania w telewizji. Kiedy Janusz Rolicki zaproponował mi własny program, powiedziałem mu, że przecież nigdy niczego takiego nie robiłem. Ale spróbowałem i jestem mu do dziś wdzięczny za tę propozycję. To była wielka przyjemność i radość, bo dopuszczono mnie do wspaniałej zabawki, jaką była wtedy telewizja. Czuliśmy pełną akceptację tego, co robiliśmy i dlatego wspominam ten okres bardzo dobrze.

Telewizją pełniła wtedy kulturotwórczą rolę...

- Tak było, a ja czułem się dumny, że pracuję obok Jeremiego Przybory, Jerzego Wasowskiego, Jurka Gruzy, Olgi Lipińskiej. To była przygoda. Jednocześnie nobilitowała i pozwalała cieszyć się, że spotkało się wspaniałych ludzi.

Powiedział Pan kiedyś, że "wychował się na Jeremim Przyborze". Spotykał go Pan na warszawskiej Starówce. Proszę opowiedzieć o którymś z tych spotkań.

- To były takie zwyczajne spotkania. Jeśli mieszka się z kimś w jednej dzielnicy i spotyka się go często, to takie spotkania nie zapadają w pamięć. Rozmawialiśmy o sprawach bieżących, ważniejszych i mniej ważnych. Nie było w tym niczego, co tworzyłoby anegdotę. Nie opowiem o niezwykłych rozmowach, ale mam świadomość, że pozostał we mnie jego sposób formułowania zdań, myśli, oceniania rzeczywistości. To rzeczy nie do opisania.

Jeremi Przybora skierował do Pana słowa: "Panu Andrzejowi, który jest moją nadzieją w związku z przyszłością humoru w tym kraju". Czy dziś po tylu dokonaniach artystycznych ma Pan świadomość, że nie zawiódł pokładanych w nim przez "Starszego Pana" nadziei?

- Ta dedykacja jest bardzo wczesna, z 1978 roku. To było bardzo miłe ze strony Jeremiego. Zaprosił mnie wtedy do swojego programu. Byłem tam najmłodszy i czułem się niezwykle wyróżniony. Utrzymywałem z Jeremim kontakt przez wiele lat. Z tego, że spotykał się ze mną, nie przechodził na drugą stronę ulicy, wynikało, że akceptuje moje twórcze działania. W jego świecie, w świecie człowieka z taką klasą, ta współobecność oznaczała, że dobrze robię to, co robię. Gdyby było inaczej, powiedziałby mi o tym. Pewnie więc go nie zawiodłem.

"Chłopiec ze Starówki" - tak Pan o sobie mówi. Czy to, że wychowywał się Pan w tak magicznym miejscu ukształtowało Pana?

- Nie. Gdy dziecko biega po podwórku, to nie ma świadomości, że to podwórko jest niezwykłe. Spotykałem na ulicy Jana Świderskiego, który szedł na spacer ze swoim psem - taką dziwną owieczką. Mijałem Rudzkiego, Gogolewskiego. Wiedziałem, że są wielkimi ludźmi, ale to sąsiedztwo nie wpłynęło na moje zawodowe decyzje. Nasiąkałem jednak ich światem, raczej poza świadomością i później dopiero zdałem sobie sprawę, jakie to miało znaczenie.

Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że "dla wielu artystów piękno wewnętrzne człowieka i bogactwo natury ludzkiej są powodem zajmowania się sztuką". Ale rzeczywistość skrzeczy. Gwiazdek goniących tylko za sławą i pieniędzmi jest coraz więcej. Nie przeraża to Pana i nie zmusza do bardziej gorzkiej refleksji o kondycji zawodu aktora?

- Ta myśl nie dotyczy tylko aktorów. Dziś rzeczywiście roi się w świecie tabloidów od Cichopek i Mroczków. Oni mi nie przeszkadzają, niech sobie funkcjonują. Dla mnie punktem odniesienia nie są oni, ale Piotr Machalica, Krystyna Janda, Gustaw Holoubek. Ale drażni mnie pasywna bezradność środowiska, które nie wymyśliło mechanizmu oddzielenia pewnych sfer w kulturze. Odwołam się do golfa: istnieją golf amatorski i zawodowy. Amatorski jest sposobem na fantastyczne spędzenie czasu, grają w niego miliony ludzi, mają świetne wyniki i doskonale się przy tym bawią. Golf zawodowy to wielkie pieniądze, dużo mniejsza przyjemność, ale niesamowita odpowiedzialność. To właściwie już zupełnie inna dziedzina sportu. Tak jest również w sztuce. Po dzisiejszym przedstawieniu według Młynarskiego rozmawialiśmy o Przyborze. Proszę porównać ich teksty z tym, co dziś powstaje. A przecież piszą je koledzy po piórze tych wielkich. Jaka panuje między tym, co było, a tym, co jest, przepaść. W ostatnich latach powstał obieg uzurpacyjny - druga artystyczna rzeczywistość z paradą gwiazdeczek, która wciska się w tę prawdziwą sztukę. Złe nie jest to, że ona istnieje, tylko że wypiera to co wartościowe. Brakuje mechanizmów, które pomogłyby odbiorcy i uczestnikowi kultury wybierać. Jesteśmy dość słabi jako środowisko zawodowe, bezradni wobec świata tabloidów. Nie martwi mnie to, że ten świat istnieje, bo nie ma sensu kopać się z koniem, ale to, że wypiera ten naprawdę wartościowy.

Co należy robić, żeby upowszechniać kulturę wysoką?

- Wygłoszę herezję. Okazało się, że zaszkodziło nam powstanie kanału TVP Kultura. Wyodrębnienie programu o określonej tematyce i poziomie spowodowało, że w skali makro do wartościowych propozycji większość telewidzów nie dociera. Dwa bazowe programy - Jedynka i Dwójka poczuły się zwolnione z obowiązku nadawania tego, co wartościowe i ambitne. Efekt jest fatalny. Trzeba teraz zastanowić się, jakimi drogami te oba programy mają powrócić na ścieżkę promowania kultury, którą nazwała pani wysoką.

Miał Pan wspaniałych nauczycieli - Axer, Bardini, Rudzki, Łomnicki, Holoubek. I dopatruje się Pan w tym przyczyn swojego zawodowego konserwatyzmu. Na czym ten konserwatyzm polega?

- Konserwatyzm polega na szacunku do tradycji. Oczywiście, trzeba ciągle coś zmieniać. Ja wcale nie kokietuję tym konserwatyzmem. Jestem otwarty na to, co dzieje się dookoła, bo należy z tego korzystać. Ale odpowiedzialność nakazuje widzieć to, co było. Inaczej stajemy się dyletantami. Jeśli ktoś nie ma tej świadomości, to popełnia błąd. Budowla, którą wznoszę, musi mieć fundament, powstały na osiągnięciach przeszłości. Młodym zdarza się radośnie ogłosić, że wynaleźli mydło, a potem okazuje się, że już ktoś to dawno temu zrobił. W działaniach artystycznych ta świadomość przeszłości jest bardzo istotna. Uprawianie sztuki to rodzaj nieustannej rozmowy z tym, co było i co będzie, wzbogaconej o dialog ze społeczeństwem, które żyje tu i teraz. Sztuka to odwoływanie się do pokładów wiedzy i emocji, które to społeczeństwo ukształtowało. Czy jestem konserwatywny? Czuję się konserwatywny, bo uważam, że to, co było, jest bardzo ważne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji