Artykuły

Jej styl - Marta Lipińska

Gdy śpiewny ciepły głos zmienia na scenie w jazgot, widzowie ślą protesty: MARTA LIPIŃSKA nie ma prawa być babą potworem. Sama też woli rozśmieszać i wzruszać, ale uważa, że nie można jeść tylko tortu, trzeba spróbować śledzia. Nie boi się grać brzydkich kobiet. Nosi z pogodą dojrzałość.

Fikołka na trzepaku robi raz dwa. Na podłodze jeszcze łatwiej. W Teatrze Współczesnym jako Betty w Namiętnej kobiecie chodzi po dachu, wskakuje lekko do gondoli balonu. Dwie godziny na scenie, kobieta iskra.

- Skąd w pani tyle energii - dziwię się w przerwie. - W każdym wieku można żyć z impetem - Marta Lipińska ociera spocone czoło. Schodkami stromymi jak w latarni morskiej pędzi do garderoby. Nowy makijaż, inna sukienka, łyk wody.

Czy chodzi na siłownię i basen albo ma osobistego trenera? Wybucha śmiechem. Zamiast odpowiedzi anegdota: Laurence Olivier i Dustin Hoffman grali razem w filmie, Dustin biegacza, ćwiczył więc od trzech miesięcy na bieżni. "Trenuje? - zdziwił się Olivier - ależ dlaczego? Przecież jest aktorem. Może to zagrać". - Ja jestem ze szkoły Oliviera - dodaje Marta Lipińska - nie muszę być akrobatką, żeby być nią na scenie. Namiętna kobieta Kay Mellor nie schodzi ze sceny od roku, na widowni wciąż komplet. Młodzi stoją, siedzą na podłodze. Marta nie kryje wielkiej radości, nie męczą jej ukłony i oklaski, które trwają i trwają. Dziś dostała jesienne bukieciki. Dwie dziewczyny całe na czarno, kolczyk w nosie, balejaż różowy, są na spektaklu trzeci raz. - Przychodzimy na Lipińska, ma superpower. Ta z kolczykiem:

- Gdy wychodzę z teatru, chce mi się fruwać.

Marta Lipińska powie następnego dnia: - Śmiech oczyszcza. Jestem obserwatorką życia, podpatruję ludzi, zabawne zdarzenia. Bez tego nie mogłabym grać. W swoje postaci wkładam zachowania moich bliskich. W Betty jest wiele z mojej mamy. W garderobie siedzi z głową opartą na dłoniach, wyparowuje napięcie. Jest 22.00. Okno otwarte, nocny dobry chłód wypełnia pokój. Osiem krzeseł, jednakowych luster, na blatach toniki do twarzy, pudełko z pudrem, za szafą umywalka, na wieszakach sukienki do dzisiejszego przedstawienia, rozrzucone pantofle. Koleżanki popędziły do domów, ona jeszcze przez kwadrans posłucha ciszy, nim wsiądzie do samochodu. Nie chce już mówić. Wieczorem portier broni dostępu do niej stanowczo, to chyba jedyny moment, gdy aktorka na kogoś warczy. - Nie znoszę robić za białego niedźwiedzia. Jestem zmęczona, a tu ktoś chce mieć ze mną zdjęcie. Teraz nie.

Teraz nic. Nie boi się grać brzydkich kobiet. Nosi z pogodą dojrzałość, ale dlaczego ma się pokazywać prywatnie nie w formie? Nie jest masochistką.

Amantka, tak zaprogramowali ją reżyserzy, gdy startowała w zawodzie. Była jeszcze studentką warszawskiej szkoły teatralnej, a już Erwin Axer zaproponował jej piękną i ciepłą Irinę w Trzech siostrach. Za takie role zdobywała nagrody i Złote Maski. - Słodkie emploi zaczęło mnie uwierać. Swoją przekorną naturę po raz pierwszy pokazała w roli Panny Maliczewskiej. Nikt jeszcze nie grał jej tak ostro, jako żądnej kariery bezlitosnej dziewczyny. W jednej ze scen stała na stole, obok niej w roli Dauma, suflera, Jacek Woszczerowicz, a ona zła (sama zaproponowała to reżyserowi), brutalnie trąciła go nogą. Widzowie siali listy z protestami: My panią kochamy w innych rolach! Powiedziała w telewizyjnym wywiadzie: "Nie posłucham, przykro mi, to tak, jakbyście mnie, państwo, namawiali, żebym przez całe życie jadła tylko tort orzechowy. Trzeba spróbować śledzika".

O swojej przygodzie z sitkomem Miodowe lata mówi z powagą. - Lekceważyć można, jak się nie spróbowało. Próby do każdego 30-minutowego odcinka trwają pięć dni. Potem gramy go przed publicznością w Teatrze Żydowskim, trzy razy jednego dnia, trzy kamery nagrywają spektakl i reakcję widowni. Od niedawna kręcą serial jak film. Marta jest na planie świtem, wieczorem niemal na sygnale wiozą ją do teatru na spektakl. W Miodowych latach gra złośliwą teściową. - Chcę być trochę zołzowata. Podczas kwesty na Powązkach w Zaduszki ktoś podchodzi: "Bardzo panią proszę, niech pani nie dokucza tak zięciowi". "Ja tylko tak na niby, to przecież film" - tłumaczy Marta.

Sama jest zupełnie inną teściową, tak uważa Małgosia Szumowska, żona jej syna Michała, operatora filmowego. Potwierdza to mąż córki Anny, scenografa.

Marta Lipińska o pierwszym studenckim małżeństwie milczy. Było chwilą. Miała już mocną pozycję we Współczesnym, gdy zaangażowano Macieja Englerta. Przygotowywali Dwa teatry Szaniawskiego, ona grała Lizelottę, on zakochanego w niej Chłopca z Deszczu. - Maciek miał w sobie taką ponurą mroczność. Wszyscy wtedy wokół mnie byli weseli. Przyciągnęła mnie jego inność?

Małżeństwo Marty jest uważane za wyjątkowe w artystycznym środowisku. - Ja, jak kocham, to namiętnie, nawet gotuję ukochanemu całą duszą. W dobrym małżeństwie jest przyjaźń, wzajemna ciekawość, szacunek, ale w podskórnym nurcie zawsze namiętność. Mamy ciągle niedosyt bycia we dwoje - mówi - choć życie z człowiekiem z branży to nie jest stąpanie po płatkach róż. Po ślubie szybko zaszła w ciążę. Koleżanki dziwiły się, wydawała się wtedy w rozkwicie kariery. - A ja czułam się cudownie. Niczego nie żałowałam. Byłam spełniona jako dziewczyna. Rodziłam dzieci w dobrym momencie. Z synkiem w brzuchu gra w Szczęśliwym wydarzeniu, robi skok z łóżka, a Henryk Borowski, który jej partneruje, szepce: "Pani Marto, ja panią proszę, niech pani już nie skacze". - Przestałam skakać, ale nie występować. Urodziłam Michała i zaraz wróciłam do teatru. Zagrała swoją słynną Norę. Anię urodziła w styczniu, w lutym spacerowała z wózkiem i przepowiadała rolę, przygotowywała Męża i żonę w TV.

- Nie pamiętam szczególnych katastrof ani wykańczającego zmęczenia dwojgiem maluchów. Szybko z mężem nauczyliśmy córkę, że noc jest do spania. Dzieci czuły się kochane, ale nie chowaliśmy ich w amerykańskiej swobodzie, zasady i rygory są konieczne. To potem procentuje: nie oczekuje się od życia zbyt wiele, a drobiazgi cieszą. Moim dzieciom starałam się wybijać z głowy metki i zagraniczne ciuchy. Zachowałam zeszyt z notatkami o wychowaniu, teraz przekażę go mojej córce, która właśnie urodziła córkę. Chociaż czasy już inne, moje metody są cenne, sprawdziły się - śmieje się.

- Dostrzegam dużo z siebie w mojej córce, w sposobie, w jaki ona prowadzi swój dom. Nigdy nie wyrzuca jedzenia. Wszyscy mamy wielki szacunek do chleba, babka nauczyła mnie, że gdy kromka upadnie, trzeba ją podnieść i pocałować. I widzę, że córka też tak robi. Ona i syn wrażliwie patrzą na świat, są przywiązani do tradycji - Marta zamyśla się. Jakżeby mogło być inaczej.

Korzenie rodziny tkwią w Galicji, a dobroć serca Marta wdrukowała im w podświadomość. Przez wszystkie lata kończyła życzenia wigilijne obowiązkowym: I żebyś był dobrym człowiekiem. Z czasem zaczęli jej wtórować. Dopóki córka i syn nie wyprowadzili się z domu, pora obiadu była święta. Marta pędziła z prób, po drodze zakupy, szybkie szykowanie, potem gnała na wieczorny spektakl.

- Lubię role, w których muszę pokonać siebie. Baby potwory trudniej uwiarygodnić. Koroboczka w Martwych duszach: chciwa, skąpa, okropna, Marta długo pracowała nad głosem, aż stał się piskliwy i ostry. W Mistrzu i Małgorzacie jako Annuszka darła się jak ordynarne babsko. W telewizyjnym Azylu grała morderczynię męża. Dla roli da się zeszpecić i niemal wykończyć. Prawie dostała zapalenia płuc podczas kręcenia Salta Konwickiego. Była późna jesień, mroźny wiatr, jabłka przywiązywali do drzew nitkami. Kamera pokazywała twarz i dekolt Heleny, niżej była okręcona kocem, ale i tak Marta Lipińska trzęsła się z zimna. Charakteryzatorka dała jej wreszcie "herbatę z prądem", bo twarz jej siniała pod makijażem. Kolory na policzki wróciły, ale język się splątał. Marta z trudem mówiła kwestię, Konwicki myślał, że z zimna.

Nieraz rola wyciska mocne ślady na psychice, wdziera się w prywatne życie, niszczy. Mocno przeżyła rolę Alicji, porzuconej żony w Odwrocie Nicholsona. Dopóki jej nie urodziła, chodziła jak błędna, budziła się w nocy z przerażenia. - Nastroje Alicji przepuszczałam przez siebie, nosiłam w sobie jej dramat.

Gra bez przerwy od czterdziestu lat. Kilkanaście filmów: Lalka, Nad Niemnem, Dolina Issy, Nigdy w życiu. Dziesiątki postaci na scenie. Kiedyś marzyła o Lady Makbet, widziała w niej nie tylko żądną zemsty morderczynię. Dziś bardziej ciekawią ją współczesne kobiety. W angielskiej literaturze spotyka ciągle niebanalne postaci do grania. Oczami duszy widzi taki spektakl w telewizji. Na razie nic jej nie proponują. Ale ona w zawodowych planach wyłącza swój wrodzony katastrofizm. Na pewno coś fajnego czeka za zakrętem.

Trudno wyprowadzić ją z równowagi. W teatrze liczą takie zdarzenia na palcach jednej ręki. Słynna jest opowieść o próbach do telewizyjnych Godzin miłości. Lipińska grała z Zapasiewiczem, reżyserował Gruzin Konstantin Ciciszwilli i narzucał styl nieznośnie wylewny. Marta Lipińska rzadko podnosi głos, ale wtedy ściany drżały. Wygrała. Gdy reżyseruje mąż, ona, choć bardzo ceni jego autorytet, też się spiera. Na pierwszej próbie Marta pokazuje, jak widzi swoją rolę, on słucha, nie przerywa, wreszcie mówi: - Bardzo pięknie to pokazałaś. Ale jest akurat odwrotnie. Więc Marta nazywa go Panem Odwrotnym.

Kiedy mąż został dyrektorem teatru, czuła, że kończy się jej wygodne życie i myślenie tylko o rolach. - Stoję przy mężczyźnie, który ma dużą odpowiedzialność. Od jego kłopotów często puchnie mi głowa. Serce mam rozdarte. Chciałabym bronić aktora, a rozsądek każe być neutralną. Wchodzi do garderoby, cichną rozmowy, to jest przykre. Dom splata się z pracą. Ta sytuacja wymaga delikatności. Marta w niczym nie przypomina radiowej Elizy zakochanej w panu Sutku - mówią przyjaciele. Uległej i zawsze słodkiej. - Nigdy nie pozwoliłabym traktować się mężczyźnie w ten sposób - mówi ona.

Próbowała raz czy dwa wykorzystać pozycję żony dyrektora i poprosiła: Jestem zmęczona, może byśmy zrobili tydzień przerwy z tym przedstawieniem. Usłyszała: - Nie będę robił precedensów, jest zapotrzebowanie na tę sztukę, musisz grać. Marta uważa, że mąż nie ma dla niej taryfy ulgowej. - Nigdy zresztą bym na to nie pozwoliła. Bierze się w karby, gdy widzi sens. W innych sytuacjach niepokorna.

Przysyłają jej z telewizji scenariusz z dużą rolą, czyta, myśli: sama nie chciałabym tego oglądać, po co mam w tym grać. Ma propozycję roli, ale serial niedobry, towarzystwo jej nie odpowiada, po co ma się zmuszać. Odrzuciła reklamę: czy ona umiera z głodu, żeby chwalić proszki do prania, jeszcze jednego futra też nie chce. Nic za wszelką cenę, to jej credo. Sympatyczna rola w filmowym Nigdy w życiu, oczywiście. Mała, ale smaczna w Superprodukcji Machulskiego też jej dała dużo radości.

Kiedy byłam młoda, bałam się coś stracić, bo może nigdy już nie dostanę dobrej propozycji? Dziś myślę: aktorce wiek powinien służyć. Komfort dojrzałości to możliwość wybierania tego, co kobiecie naprawdę smakuje. Nie marzyła o tym, żeby być aktorką. Nawet kiedy chodziła do teatru ze swoją uwielbianą ciotką, siostrą ojca, Zofią Wattenową, wydawał się jej daleki jak Olimp. Zofia Wattenowa-Mrozowska była wielką miłością Witkacego. Portret skośnookiej piękności, muzy artystów, pięciokrotnej mężatki - pędzla Witkacego, a Marty najdroższa pamiątka - wisi u Englertów w domu. Patrzy na ten portret i widzi samą siebie: Martę sprzed lat, chudziutką jak patyk, z długim ciemnym warkoczem, gdy wsiada pod byle pretekstem do pociągu do Łodzi. U ciotki spędza czarowne dni. Chodzą razem na spektakle, koncerty, Marta zarywa noce. W salonie artystycznym Wattenowej spotykają się poeci, malarze, rozkoszują się podawanymi przez panią domu pysznościami, pod nogami kręcą się psy. "Martuniu - mówi kiedyś Wattenowa tuż przed swoim wyjazdem do Argentyny - zobaczysz, będziesz wielką artystką, przylecisz do Buenos Aires, a twoja ciotka z kolczykiem w nosie odtańczy przed tobą wspaniały taniec".

- I prawie tak było - opowiada Marta. - Przyjechałam na festiwal filmowy w Mar de Plata i spotkałyśmy się w Buenos Aires. Ciotka nie miała kolczyka w nosie, ale za to buty i torebkę z krokodyla oraz czwartego męża. Gdy westchnęłam na jej widok z zachwytu, bo pięknie wyglądała, a miała koło siedemdziesiątki, powiedziała z powagą: "Pamiętaj, dopiero czwarty mąż jest tym właściwym. Wyobraź sobie, płynęliśmy łódką przez dżunglę, widzę: krokodyl, wołam: Jurek, ja chcę mieć z tego torbę i pantofle, więc Jurek paf! no i mam".

- Moja młodość była skromna, biedna nawet, choć wtedy tak nie myślałam - mówi Marta - przeżywałam wspaniałe kontrasty dzięki tym wyjazdom do Łodzi. Skończyła podstawówkę, gdy zmarł nagle ojciec, który po powrocie z Londynu z tułaczki wojennej był dyrektorem w przemyśle naftowym. Marta pamięta: chciał przede wszystkim, żebym miała serce dla innych, nauczył poczucia humoru. Zostały same, cztery kobiety. Babka ze śpiewnym wschodnim akcentem coraz rzadziej gotowała jej ulubioną zupę ogórkową na krojonych w paseczki kurzych żołądkach. Mama zaczęła pracować, w dzień w urzędzie, wieczorami kręciła torty orzechowe, a Marta nosiła je klientom. Przyrodnia siostra też już pracowała. - Zahartowały mnie tamte lata. Surowość mamy umocniła mnie. Gdy w tajemnicy zdała do szkoły teatralnej, spodziewała się burzy w domu, ale mama powiedziała tylko: "No i mamy problem z głowy". -

Na trzecim roku zdecydowałam się wyjść za mąż, żeby wreszcie móc nie wrócić do domu na noc - śmieje się. Na pierwszą premierę Marty we Współczesnym mama przyszła pięknie ubrana i bardzo dumna, przyniosła aktorom wielki orzechowy tort, oni ucieszyli się, bo był pyszny i mocno nasączony alkoholem.

W Teatrze Współczesnym Marta Lipińska jest bez przerwy. Wymykała się tylko do filmu, na gościnne występy. - Człowiek zmienia pracę i swoje otoczenie, jeśli jest niezadowolony. A ja trafiłam tu w dobre towarzystwo. Dyrektorem był Erwin Axer, a zespół tworzyły same gwiazdy: Halina Mikołajska, Zofia Mrozowska, Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki. Mikołajska, profesorka z uczelni, z czasem przyjaciółka, uczyła ją warsztatu, pożyczała ciuchy i mówiła do niej pieszczotliwie: Marcinku. - Bo wówczas niewiele przypominałam siebie obecną. Byłam szczupła. W tramwaju nieraz słyszałam: "Chłopczyku, nie widzisz, że stoi ktoś starszy, ustąp miejsca".

Ze swoim teatrem pojechała do Londynu, grali tam Dożywocie i na przyjęciu na ich cześć poznała Laurence'a Oliviera. Odważyła się wydukać twardym angielskim: "Jestem taka szczęśliwa, zdobyłam bilet na jutrzejszy spektakl Otella, chociaż miejsce stojące". A on szepnął jej do ucha: - Ja na scenie też będę stał. Jej ważne wspomnienie. Wielkiego aktora. Pięknego człowieka. - Nie zmuszam się do towarzystwa, które mi nie odpowiada - mówi Marta. - Nie znoszę przebojowych ludzi, pazernego konsumpcjonizmu, więc tego unikam. Nie umiem mówić miłych słów, gdy tego nie czuję. Nieraz płaczę, bo ktoś mnie zranił, mam poczucie krzywdy. Smutki duszę w sobie, nieraz opowiadam je Ani, jest moją najlepszą przyjaciółką. Nie ciekawią mnie plotki i rozmowy o niczym. Wolę dobrą książkę, interesujący film, swój spokój. Tęskni za ciszą.

Odpoczywa na zielonych polanach bez ludzi, chce tylko, żeby ptaki śpiewały. Lubi leżeć nad ciepłym morzem. Dwa lata temu na Krecie wypożyczyli z mężem skuter. Poczuła się jak młoda dziewczyna, która kiedyś jeździła po Warszawie na cudzej lambretce. W niedzielne poranki spaceruje po Polach Mokotowskich, obserwuje ludzi z psami. - Gadam do siebie, przepowiadam rolę albo tylko chłonę, rozśmieszam się drobiazgami. Po godzinie wraca, parzy poranną kawę dla siebie i męża i opowiada. Szanują swoje wzajemne dziwactwa, on jej zamiłowanie do zbierania opakowań, wstążeczek i sreberek, ona czeka spokojnie w samochodzie, bo on odczynia czarnego kota, który przebiegł im drogę. Marta tylko ciągle nie umie oswoić w sobie nowego mieszkania. W poprzednim mieszkali 25 lat. Gdy dzieci wyprowadziły się, nic nie zmieniła w ich pokojach. Jakby chciała coś zatrzymać, co jest niemożliwe. - Jestem sentymentalna. Ale się przyzwyczaję. Kiedyś. Na pocieszenie samej siebie opowiada o pięknym widoku z okna nowej kuchni.

Mąż nazywają kobietą luksusową. Nigdy nie chciała spać w namiocie, lubi wygodę i stabilizację. Marta nosi prawdziwy jedwab, wełnę, skórę. Jeździ wygodnym samochodem, ceni swój bliski sercu kąt w garderobie i zespół, z którym pracuje. Krzysztof Zanussi powiedział o niej kiedyś, że humor ścichapęk jest jej siłą, tworzy niepokój, napięcie, coś pociągającego i niebezpiecznego. Marian Brandys namawiał ją do pisania na gorąco historyjek, które opowiada. Marta nie traktuje tego poważnie: - Moje anegdotyczne widzenie życia to drobiazgi, umiem patrzeć i mówić, bo jestem aktorką. Jeszcze parę tygodni temu zgadzała się z profesorem Leszkiem Kołakowskim, że prawdziwe szczęście przeżywa tylko małe dziecko w kochającej rodzinie, ale czy wielki mędrzec wie, jak to jest, gdy córka rodzi córkę? To cud macierzyństwa do drugiej potęgi. Rozwinęłaby tę myśl, ale nie zdąży, właśnie inspicjent prosi ją na scenę. Za 55 minut jej Betty z Namiętnej kobiety wskoczy do balonu, który symbolizuje wyrwanie się z przytłaczającej codzienności. Betty pofrunie do wolności. Marta nie musi: - Czuję się cudownie w moim życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji