Artykuły

Mój wizerunek - to także ja

- Jedną z najlepszych szkół aktorstwa - oprócz uczelni teatralnej - był dla mnie kabaret. To dla aktora najlepsza nauka rytmu. A wyczucie rytmu - co potwierdzi większość aktorów - to jedna z najważniejszych umiejętności warsztatowych w tym zawodzie. Sztuka rozśmieszania polega na tym, że trzeba coś powiedzieć w odpowiednim momencie: nie za wcześnie i nie za późno - mówi MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Jakie ma pan pierwsze skojarzenie na hasło rodzina?

- Zakotwiczenie. W tradycji. W zgiełku świata, w szarpaninie i niepewności tego zawodu rodzina to coś stałego i pewnego.

I najważniejszego w hierarchii wartości?

- Pewnie tak należałoby odpowiedzieć. Ale na co dzień rodzina często przegrywa

z pracą. Musimy dokonywać wyborów: nowy film albo wakacje z dzieckiem.

Pan założył rodzinę już w wieku 24 lat. Teraz młodzi ludzie długo odkładają tak poważne decyzje.

- To prawda, zdecydowałem się na to dużo wcześniej niż większość moich rówieśników.

Tymczasem dziś redefiniuje się pojęcie rodziny. Socjologowie twierdzą, że jej patriarchaty model, wciąż dominujący w niektórych częściach świata, w USA i Europie Zachodniej jest w wyraźnym regresie. Między innymi o tym opowiada Małgorzata Szumowska w "33 scenach z życia".

- Faktem jest, że rodziny zawsze miały swoje problemy, a i dziś wiele związków jest sztucznie podtrzymywanych. Ale kiedyś nie było tak dużego społecznego przyzwolenia na rozpad małżeństwa. Nie oceniam tego, ale wiem, że ja będę walczył o moją rodzinę, dopóki się będzie dało.

Szumowska portretuje specyficzne środowisko: bohaterowie jej filmu są artystami, uprawiają wolne zawody. W potocznym odczuciu wciąż pokutuje młodopolskie wyobrażenie artysty jako nieodpowiedzialnego lekkoducha. Ale czy artyście rzeczywiście trudniej wpisać się w klasyczny model życia rodzinnego?

- Myślę, że nikomu nie jest łatwo wpisać się w taki model. Bycie w każdym związku - małżeńskim czy pozamałżeńskim - jest trudne. Historie z życia artystów po prostu bardziej się nagłaśnia. Choć faktem jest, że wśród moich znajomych jest niewiele długoletnich udanych związków.

Sam pan wyrastał w artystycznej rodzinie: ojciec - znakomity aktor, matka skrzypaczka. Pan podobno już jako dziecko przejawiał talenty do zabawiania publiczności złożonej z najbliższych. Ale nie z każdego dziecka bawiącego się w teatr wyrasta dyplomowany aktor. Naprawdę miał pan już wtedy poczucie, że to będzie w przyszłości pana zawód?

- Tak, choć fakt, że studiowałem przed szkołą teatralną psychologię sprawia, że w rozmaitych publikacjach pisze się o mnie jako tym, który dosyć późno zdecydował się na aktorstwo. Nie dalej jak wczoraj zadzwoniła do mnie dziennikarka przygotowująca artykuł o ludziach, którzy długo nie mieli pomysłu na życie i nagle postanowili zostać aktorami. Tymczasem ja nie miałem alternatywy. Psychologia to był po prostu jeden z punktów na drodze do aktorstwa.

Ojciec zachęcał pana do wyboru takiej drogi, podsycał tę pasję?

- Wręcz przeciwnie. Sam zresztą obserwowałem aktorów od dziecka. Aktorstwo nie kojarzyło mi się więc z gwiazdorstwem, z blichtrem sławy, z pieniędzmi - widziałem zbyt wiele upadków i upokorzeń związanych z tym zawodem. Wychowałem się w kulcie Starego Teatru z lat 80., ale po szkole szybko się przekonałem, że sukcesu tamtego teatru już się nie powtórzy, że trzeba znaleźć własną drogę. Szukam jej zresztą do dziś.

...a szukając jej trafił pan najpierw z własnym kabaretem "Po żarcie" na estradę

i wciąż jest pan przez część publiczności kojarzony z tym medium.

- Bardzo trudno uprawiać dobrą rozrywkę. Mało jest ludzi, którzy potrafią to robić nie popadając w szmirę. U nas jest tradycja powagi, etosu, intelektualnego przetwarzania rzeczywistości. Ale nie musi tak być. To, co mnie interesuje w aktorstwie, to próba pogodzenia tych dwóch światów, nawet w konkretnych filmach

i rolach. W "33 scenach z życia" obok tragedii, która dotyka bohaterów, są też sytuacje komiczne. Z kolei w komedii można widza wzruszyć czy pobudzić do głębszej refleksji.

Poważne aktorstwo, sceniczne, ekranowe, i mniej poważne występy na estradzie mogą być dla siebie wzajemną stymulacją?

- W każdym razie nie muszą się kłócić. Jedną z najlepszych szkół aktorstwa - oprócz uczelni teatralnej - był dla mnie kabaret. To dla aktora najlepsza nauka rytmu. A wyczucie rytmu - co potwierdzi większość aktorów - to jedna z najważniejszych umiejętności warsztatowych w tym zawodzie. Sztuka rozśmieszania polega na tym, że trzeba coś powiedzieć w odpowiednim momencie: nie za wcześnie i nie za późno. Ale próbując godzić teatr i estradę łatwo przechylić szalę na którąś stronę. Ja na szczęście dosyć szybko zrozumiałem, że kabaret - który kochałem i do dziś coś próbuję robić na tym polu - muszę traktować bardzo ostrożnie. Powiedziałem raz w Opolu monolog z telefonem komórkowym, a później telewizja go puszczała przez siedem lat średnio raz w tygodniu. Więc w świadomości widowni nie robię nic innego, tylko biegam po Opolu z komórką. Rozwiązałem mój kabaret, gdy zdałem do szkoły teatralnej. To w pewnym sensie zamknięty rozdział w moim życiu, choć nie odcinam się od kabaretu.

Zdając do tej szkoły był pan już rozpoznawalnym aktorem, więc może te cztery lata spędzone na krakowskiej PWST nie były aż tak potrzebne. Teraz w filmach grają często aktorzy bez szkoły, bazując na tzw. naturalnym talencie.

- W filmie jest to możliwe. W teatrze taki aktor już sobie nie poradzi, bo po prostu nie będzie go słychać. To kwestia pewnej techniki, której trzeba się nauczyć. Wyniesiony ze szkoły warsztat to też umiejętność zagrania postaci bardzo różnych, i Raskolnikowa, i mormona-geja. Więc pod tym względem jestem wierny tradycji szkoły i bardzo wierzę w jej sens. Chociaż większość tych, którzy ukończyli tę szkołę, wcześniej czy później zmienia zawód. Ale może tak musi być? Z wszystkich nie zrobimy artystów.

Czy różnorodność dróg, które otwierają się dziś przed młodym aktorem - i w zakresie edukacji, i kolejnych zawodowych wyborów - zapewnia lepszy start niż 20 lat temu?

- To zależy, czego się chce od tego zawodu. Jeśli być popularnym i zarabiać trochę pieniędzy, to czasy są lepsze, dziś nie jest tak trudno zaistnieć. Część młodych ludzi przychodzi do szkół aktorskich z takim wyobrażeniem o aktorstwie: to zawód, co daje sławę w "Tańcu na lodzie", w telenowelach czy w komediach romantycznych. Tak to też widzi publiczność. Jest więc inaczej niż choćby w czasach debiutu mojego ojca.

Mówił pan o swojej fascynacji Starym Teatrem. Dziś jest pan aktorem stołecznego Nowego Teatru kierowanego przez Krzysztofa Warlikowskiego, jednego z najbardziej progresywnych współczesnych reżyserów teatralnych. To daleko i od krakowskiej sceny, i od kabaretowej estrady.

- Warlikowski jest teraz moim mistrzem. Zaproponował mi coś zupełnie innego, coś, czego po omacku szukałem: inny styl pracy, świadomość, że mogę zaufać komuś, kto jest dla mnie autorytetem. Idei Nowego Teatru jestem w tej chwili bardzo oddany.

Warlikowski czy pana ojciec to nie jedyne indywidualności, które spotkał pan na artystycznej drodze.

- Bardzo żałuję, że nie udało mi się nigdy pracować z Jerzym Jarockim, miałem

z nim tylko jedną próbę. Kiedy obserwowałem go przy pracy, miałem wrażenie, jakbym widział moich wszystkich idoli z dzieciństwa: Trelę, Globisza, Radziwiłowicza, Nowickiego i mojego ojca. Dużo im wszystkim zawdzięczam. Aktorami, którzy zawsze budzili mój najwyższy szacunek są też Janusz Gajos i Krystyna Janda, z którymi miałem zaszczyt występować i na scenie, i przed kamerą.

Wspomniał pan o pokoleniu swojego ojca. Nie uważa pan, że wśród dzisiejszych 30-latków mało jest tak wyrazistych indywidualności?

- Zgadzam się z tym. Na pięciu aktorów nominowanych w tym roku do Nagrody im. Cybulskiego trzech znalazło się w tym gronie po raz drugi. To o czymś świadczy. Nie ma spektakularnych debiutów. Sądzę, że z dwóch przyczyn. Po pierwsze dlatego, że scenarzyści nagle zaczęli się bać młodego bohatera, co jest absurdem, bo kino zawsze stało na tego typu postaciach. Po drugie: nie jest tak, że mamy mnóstwo talentów, którym nikt nie daje szansy. Reżyserzy, szukający na castingach interesujących młodych aktorów, często ich nie znajdują. No i w końcu bywa i tak, że nawet, jak znajdą, to dystrybutor nie zgadza się na kogoś bez nazwiska... Ale jest mi niezręcznie zabierać głos w tej kwestii, bo wypowiadam się niejako o konkurencji.

Sytuacja jest trochę paradoksalna, bo mamy o wiele więcej rozmaitych szkół i kursów przygotowujących lepiej lub gorzej do tego zawodu. Może łączy się to z ową łatwością grania, którą preferuje telewizja?

- Bardzo możliwe. W pierwszej kolejności szuka młodego aktora właśnie serial lub sitcom. Nawet jak ktoś ma większe ambicje, wchodzi w te produkcje myśląc: to początek. Ale co potem? Pół biedy, jeśli serial nie ma powodzenia, ale jeśli taki aktor staje się telewizyjną gwiazdą? Jak to wystopować?

Myślę, że za chwilę będziemy mieć tak jak na Zachodzie aktorów stricte sitcomowych, kinowych, teatralnych. Czeka pan na ten moment?

- Nie, bo jako aktor chciałbym się sprawdzać na różnych polach: zagrać w komedii i w filmie o śmierci, w teatrze i w kabarecie. Bardzo by mi było trudno się zdefiniować i coś wybrać. Ale dla czystości reguł ta polaryzacja jest pewnie potrzebna i w tę stronę to wszystko idzie. Myśli pani, że załatwi to jakoś odgórnie ustawa, którą planuje PSL?

O ile wiem ten projekt skupia się raczej na kwestii, czy ktoś bez zawodowego przygotowania ma prawo definiować swój status określeniem: aktor, a nie wiąże się z żadnymi przywilejami, choćby socjalnymi czy dotyczącymi stawek, dla tych, którzy są aktorami z racji wykształcenia.

- Takie ustawy mogą prowadzić do absurdów. Ale z drugiej strony to krzyk rozpaczy zawodowych aktorów, którzy są teraz we wszystkich produkcjach zalewani przez amatorów.

Dorota Segda powiedziała nawet w jednym z wywiadów, że dziś w Polsce nikim innym nie jest łatwiej zostać niż aktorem.

- I coś w tym jest. Ale chyba nie ma dobrej recepty, jak rozwiązać ten problem.

Pan miał szczęście do ciekawych propozycji zawodowych. W ciągu niemal dekady

od prawdziwego ekranowego debiutu (bo jako dziecko zadebiutował pan dwie dekady temu) osiągnął pan sukces jako kabareciarz, zagrał wiele interesujących ról w teatrze. Ale kino obsadzało pana niemal cały czas w podobnej roli: młodego, naiwnego i poczciwego chłopaka. Nie uwierał pana ten wizerunek?

- Nie, ale bałem się, że z czasem zacznie. Każdy aktor chce uniknąć zaszufladkowania. Ale trzeba to robić rozważnie. Wizerunek to coś, w czym zaistnieliśmy, w czym nas zaakceptowała widownia. Nie można odcinać od tego kuponów, ale nie można też sobie zaprzeczać. Nie mogę teraz grać wyłącznie ponurych ról - to nie jestem ja. Dałem się poznać jako wesoły człowiek. I często sam postrzegam świat zgodnie z tym wizerunkiem. Choć robię bardzo dużo, żeby wyjść poza te ramy, z wizerunkiem nie można wyłącznie walczyć, bo widownia powie w końcu: nie, na to się nie umawialiśmy...

A jednak powoli zaczyna pan przyzwyczajać tę widownię do innej twarzy. Jedną z ciekawszych postaci przed kamerą stworzył pan na małym ekranie w serialu "Glina". Wyreżyserowany przez Władysława Pasikowskiego serial to dużo więcej niż kino akcji. Jest tam miejsce i na psychologię, i na dramat społeczny. Pana bohatera poznajemy, gdy jest typowym młodym naiwnym. Ale potem mamy okazję obserwować jego transformację, gdy mężnieje, ale też gorzknieje.

- To wszystko, o czym pani mówi, przekonało mnie do przyjęcia tej roli, choć z założenia staram się nie brać udziału w takich produkcjach. Praca na planie "Gliny" jest jednak jedną z moich ulubionych. Artur, bohater serialu, mimo że jako policjant obcuje na co dzień z morderstwami i trupami, jest bardzo bliski życiu. To zwyczajny młody facet i ma całkiem zwyczajne problemy.

Podobną postacią jest Piotr z "33 scen z życia". Ciekawy właśnie dlatego, że choć zagrany bez aktorskich fajerwerków - wzrusza i porusza.

- Jestem bardzo szczęśliwy, że ta rola została dostrzeżona, bo było wiadomo, że naokoło będą same aktorskie fajerwerki. Gdy obserwowałem na planie pracę Małgosi Hajewskiej-Krzysztofik czy Andrzeja Hudziaka, to wiedziałem, że będzie mi trudno się załapać do tej ligi. Nie chciałem przeszarżować roli. Małgosia Szumowska ma dużą zasługę w tym, że tak się nie stało. Piotr to postać, która jest chyba najbliżej mnie prywatnego. Więc nie dałem mu żadnych dodatkowych atrybutów.

A podobno trudniej wykreować takie postaci.

- Kreowanie nie jest w tym przypadku właściwym słowem. Tu potrzebna jest tylko pewna odwaga cywilna: mówimy o sobie czy nie. Ośmielił mnie przykład samej Szumowskiej: jeżeli zdobywa się na taką szczerość, by opowiadać o własnej rodzinie, to musimy dać z siebie coś więcej niż poprawne odegranie paru scen. Każdą rolę buduję w dwóch etapach. Najpierw wybieram sobie dwa-trzy najważniejsze momenty w filmie i w tych momentach staram się dać z siebie wszystko. Drugi etap: w każdej scenie, a nawet w każdym ujęciu próbować grać całą rolę (to rada, którą dał mi ojciec), bo różne rzeczy dzieją się potem

w montażu. Szumowska wycięła połowę materiału. Więc nawet jak jestem na trzecim planie i słodzę herbatę, to nie jestem ja, tylko postać, która robi to w jakiś szczególny sposób.

Po 25 ekranowych wcieleniach czego pan szuka w kolejnych propozycjach?

- Przede wszystkim musi przekonać mnie historia. Niebawem będzie mieć premierę film "Operacja Dunaj" Jacka Głom-ba. Nie gram tu postaci, która stanie się przełomem w mojej karierze - ta rola po prostu służy filmowej historii, która mnie zafascynowała. Podobnie było z "Weselem" Wojtka Smarzowskiego, jednym z moich ulubionych filmów. Mój bohater po prostu obserwował otoczenie, podczas gdy inni dorzucali do pieca - jak mówimy w aktorskim żargonie. Przyjąłem tę rolę, bo od początku wiedziałem, że to ważne przedsięwzięcie i chciałem w nim uczestniczyć. Choć dziś rzadko zdarza się przeczytać projekt czegoś, co by naprawdę zafascynowało.

A samo aktorstwo wciąż pana fascynuje?

- Kupiłem niedawno mojej córce grę komputerową. A przy okazji drugą dla siebie. Gdy skonany wracam do domu, to ją włączam i czuję się jak 10-letni chłopiec. Podobne odczucia wciąż towarzyszą mojej pracy w tym zawodzie: gdy gram akompaniatora najgorszej śpiewaczki świata w sztuce "Boska!" z Krystyną Jandą, gdy biegam z pistoletem w "Glinie", a nawet gdy wypluwam z siebie flaki w "Aniołach w Ameryce" Warlikowskiego. Myślę, że żongler, który umie już podrzucać osiem piłeczek, a nauczy się żonglować dwunastoma, jest tym faktem niezwykle podjarany. I pomijając wszystko inne - rozwój, zarabianie pieniędzy, spotkania z ludźmi - ja mam coś takiego z aktorstwem. Mam przede wszystkim olbrzymią frajdę z tej pracy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji