Artykuły

Bogdan Kalus: "Jestem z dziada pradziada Ślązakiem "

- Ktoś kiedyś powiedział, że ja to jestem taki przypadek faceta, który od 10 lat pojawia się na ekranie, ale w zasadzie nikt nic o nim nie wie - mówi BOGDAN KALUS, aktor z Chorzowa, ale też Świr '2008.

Od siedmiu lat Górnośląska Wyższa Szkoła Handlowa im. Wojciecha Korfantego w Katowicach we współpracy z telewizyjną Dwójką organizuje plebiscyt "Świr roku" w kilku kategoriach. Nagradzani są najbardziej zakręceni ludzie naszego rodzimego show biznesu. Ostatnio statuetkę w kategorii aktor otrzymał pan, zostawiając w pobitym polu Annę Guzik, Agnieszkę Dygant, Tamarę Arciuch, Piotra Pęgowskiego i Cezarego Żaka. To duża satysfakcja dostać taką nagrodę?

- Ogromna. I wygrać z takimi tuzami polskiego ekranu to też coś znaczy.

Nie o tej nagrodzie chciałbym jednak z panem rozmawiać, a o pana kilku fascynacjach. Pierwsza to muzyczna, druga kabaretowa, trzecia aktorsko-teatralno-filmowa. I jeszcze dochodzi fascynacja sportem. Nie mówiąc o kobietach.

- Tak to ewoluowało. Na początku, wiadomo, był sport. Jako chłopak chodziłem na mecze Ruchu. To była jedna z niewielu rozrywek, kiedy dojrzewałem. Jeśli chodzi o muzykę, to był na początku lat 80. taki boom muzyki rockandrollowej w Polsce i jakoś ta fala też mnie porwała. Założyłem zespół "Coda". Zagraliśmy trochę koncertów, ja byłem tam perkusistą. Mieliśmy próby w nieistniejącym już klubie Kuźnik w Chorzowie Batorym, a później w Marchołcie. To był klub studencki, więc byliśmy dumni, że mogliśmy w tej kulturze też uczestniczyć. Chyba w 1987 roku zacząłem prowadzić imprezy. Studenckie, kulturalne, wszystkie. Ktoś mnie zauważył i zaczął się kabaret. Najpierw z Tolusiem Skupińskim, czyli legendarną postacią na Śląsku, a później z Arkadiuszem Derą zrobiliśmy kabaret "Derkacz". Przypomnę, że przez dwa lata mieliśmy swój program w Telewizji Katowice razem z kabaretem "Długi". A w 1990 roku, w dość dziwnych okolicznościach przyrody, zostałem zaproszony do współpracy z reaktywowanym właśnie teatrem Korez. Paka czasami się rozpada, bo jednemu żona nie pozwala już tak często wychodzić z domu, drugi wyjechał do Niemiec i raptem zostaje jeden koleś, który nie wie, co ze sobą zrobić. Grzegorz Wolniak zaproponował mi granie w "Scenariuszu dla trzech aktorów", a po kilku miesiącach dołączył Mirek Neinert i tak ruszyliśmy. I to już trwa przeszło 18 lat.

Z komedianta i prześmiewcy stał się pan aktorem, i to od razu wysokich lotów.

- Wiązałem te prace kabaretowo-teatralne przez kilka lat, ale w końcu już nie dało się. Zaczęliśmy z Korezem grać coraz więcej i jako człowiek dość ambitny stwierdziłem, że praca w teatrze daje mi o wiele więcej satysfakcji niż praca w kabarecie. Bardziej rozwija. I umysł, i charakter.

Wykształcenia aktorskiego wówczas pan nie miał.

- Przed komisją weryfikacyjną przy ZASP-ie zdawałem egzamin eksternistyczny - jak wielu aktorów polskich. Wielu, którym nie udało się skończyć szkoły, bo albo za dużo pili wódki, albo wyczyniali inne brewerie. Ten papier, który wówczas dostałem, w tej chwili jest mi potrzebny dla własnego dobrego samopoczucia. Tak naprawdę angażując dziś aktora do roli

w filmie, nikt na to już nie zwraca uwagi. W teatrze tak. Bez tego świstka w teatrze w zasadzie nie dostaje się pracy. Chyba że jest się wybitnym aktorem filmowym, który nie ma przygotowania aktorskiego. Jak na przykład pani Beata Tyszkiewicz czy pan Daniel Olbrychski, Zbyszek Buczkowski i jeszcze paru mógłbym wymienić. Bardzo cieszę się, że przez te dwadzieścia parę lat jakoś udaje mi się utrzymać na powierzchni.

Z tego co wiem, to od kilku lat coraz lepiej pan utrzymuje się na tej powierzchni. Chciałbym jednak wrócić do korzeni, czyli teatru Korez. Początki były trudne, ale później to już chyba poszło jak po maśle?

- Kiedy w 1990 roku zagraliśmy premierę "Scenariusza dla trzech aktorów", to nie śniło nam się wówczas, że przedstawienie to odniesie taki sukces. Liczyliśmy się z tym, że będą następne przedstawienia, że coś tam jeszcze zrobimy, bo ambicje mieliśmy duże, ale nie marzyliśmy, że zostanie ono tak euforycznie przyjęte. A w sezonie 1991/92 dostaliśmy Złotą Maskę. Został zauważony fenomen tego teatru, który wziął się tak praktycznie znikąd. Potem był "Kwartet dla czterech aktorów" Bogusława Schaeffera, z którym poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy, no i tak to poleciało - "Emigranci" Mrożka, "Lekcja" Ionesco, "Niedźwiedź. Oświadczyny" Czechowa, Konopielka, i tak dalej...

Ale ostatnio pana tam nie widać.

- Tylko w trzech przedstawieniach występuję. To "Scenariusze.", i "Homlet". Rzadko, bo rzadko, jestem jeszcze w obsadzie spektaklu "Sztuka" Yasminy Rezy. To może wynika i z tego, że ja do macierzystego zakładu pracy na Śląsku mam 300 km.

Mieszka pan w Chorzowie Batorym, ale pracuje głównie w Warszawie. Widać pana w wielu serialach, i to tych serialach, które zdobyły dużą popularność. Jak pan trafił do serialu i jak wygląda praca na planie?

- Mój pierwszy serial to rok 1999 i "Święta wojna". Dostałem zaproszenie do zagrania w jednym odcinku, ale jak zobaczyli moją gębę, to pewnie stwierdzili, że nie można przepuścić takiej okazji.

Taka ładna czy taka ta gęba charakterystyczna?

- Oczywiście, że charakterystyczna. Mam lustro w domu i z pewnych rzeczy zdaję sobie doskonale sprawę. Ale wracajmy do "Świętej wojny". Byłem w tym serialu 8 lat. Miałem przerwę półtoraroczną, kiedy byłem w Warszawie kręcąc "Dziuplę Cezara". No, ale od roku, właśnie z powodu braku czasu, już w "Świętej wojnie" nie gram.

Może i lepiej. Bo ten serial nie cieszył się na Śląsku popularnością. Mówi się, że ośmiesza Ślązaków.

- Powiem tak - postać, którą grałem, czyli tego Gerarda kombinatora i pożyczacza kasy, była na tyle sympatyczna, że ludzie wobec mnie nie mieli żadnych obiekcji. Gorzej było z Krzyśkiem Hanke. Uważam, że to nie tylko nasza śląska mentalność jest taka, ale w ogóle polska. My nie potrafimy się śmiać sami z siebie. Anglicy są mistrzami świata w takim podejściu do siebie i swojego kraju, swoich wad. Ci którzy mówili, że obrażamy Ślązaka, wykrzywiamy jego obraz, deprecjonujemy jakąś świętość - chyba zbyt serio biorą ten serial. To jest wszak komedia. Oczywiście, że przerysowana, ale jakbyśmy się tak rozejrzeli dokoła, to czyż nie ma wokół nas takich Bercików? Oczywiście nie w każdym domu, ale takie chłopy są. Tylko my wstydzimy się do tego przyznać.

A dla pana czym jest Śląsk?

- Tu urodziłem się, tu wychowałem. Jestem z dziada pradziada Ślązakiem. Mama urodziła się w Orzeszu, ojciec w Świętochłowicach, babcia była z Rydułtów, druga ze Świętochłowic. Ta z rzeczonego Orzesza Zawady, to też bardzo ważne, przeprowadziła się do Wielkich Hajduk, czyli Chorzowa Batorego, bo tu była po prostu praca. I to jest to miejsce, do którego bardzo chętnie wracam. Takich miejsc, jakie są na Śląsku, czasami próżno szukać w Polsce. Trochę mi żal, że podupada ten region. Oczywiście nie z powodu - tak uważam - ludzi, którzy tu mieszkają, tylko ludzi, którzy rządzą. I to niekoniecznie na Śląsku. Ta kraina została odsunięta trochę na boczny tor. I jest tak po macoszemu traktowana. Przecież kiedyś cała gospodarka tego kraju oparta była o śląskie bogactwa, a teraz nawet słowa "dziękuję" nie ma. Kiedy wracam z Warszawy do Katowic, które już o 19.00 są jakby miastem wymarłym, to trochę mi głupio. Nie powiem, że ja jestem teraz jakimś warszawskim oszołomem i warszawskim patriotą, ale jest już kolosalna różnica w poziomie życia. Tam o 19.00 budzi się życie towarzyskie, trudno jest zdobyć bilet do jakiegokolwiek teatru, ludzie chodzą do kin, do restauracji. Rozmawiają, dyskutują, śmieją się. A tu cisza, spokój, głusza. To w dużej mierze związane jest z ekonomią. Tam ludzie mają więcej pieniędzy, a w dzisiejszych czasach, nie powiem, że to jest najważniejsze, ale bardzo ważne. I trochę smutno, że coraz więcej ludzi wyjeżdża ze Śląska. Nie mówię już o tych, którzy wyjeżdżają do Londynu czy do Niemiec, ale kiedy przez kilka lat, nie posiadając samochodu, jeździłem pociągami do Katowic, to żeby kupić bilet na piątek po południe, trzeba go było kupić w środę. I w tym momencie dowiedziałem się, ilu ludzi pracuje w Warszawie i przyjeżdża na weekend do domu. I w dalszym ciągu tak jest. No, ale jeżeli fachowcowi z dziedziny informatyki czy bankowości płaci się w Warszawie trzykrotnie więcej niż tu, to nawet wliczając wynajęcie mieszkania i te przejazdy, bardziej opłaca się tam żyć niż na Śląsku.

Wracamy do seriali...

- Po trzech latach grania w serialu "Święta wojna" dostałem kolejne propozycje. Ale w międzyczasie był film "Angelus" Lecha Majewskiego.

Gdzie pan grał esbeka.

- Mam takie role: albo pijak, albo Ślązak, albo mundurowiec.

W "Halo Hans" wszystko to skumulowało się w jednej roli.

- Serial ten nominowany był do nagrody "Złotej Róży" w prestiżowym, międzynarodowym festiwalu Rose d'Or. W 2003 roku dostałem propozycję zagrania w filmie "Biała sukienka" z serii Święta polskie. Zostaliśmy zaproszeni na zdjęcia próbne z Mirkiem Neinertem i tak sobie mówiliśmy: "Skąd oni nas wytrząsnęli?". I potem okazało się, że ja dostałem rolę, a Mirek niestety nie. Po dwóch latach dowiedziałem się, że w firmie producenckiej, która robiła ten film, pracowała dziewczyna z Katowic, która chodziła do nas, do teatru i powiedziała reżyserowi Michałowi Kwiecińskiemu, że jest taki teatr Korez w Katowicach i tak znaleźliśmy się na tych zdjęciach próbnych. Ponieważ udało mi się dobrze zagrać w tym filmie, a to duża rola była, przyszły następne propozycje. I to lawinowo. "Ubu król" Piotra Szulkina, a to reżyser z tej półki, gdzie raczej się nie odmawia, Sławek Piwowarski i jego "Królowa chmur", serial "Stacyjka", potem epizody w "Kasi i Tomku". Wreszcie serial komediowy "Dziupla Cezara". Padły konkrety: "To sitcom, pięć dni w tygodniu pracy, oczywiście ma pan rolę, tylko musi się pan przeprowadzić do Warszawy". Decyzja dojrzewała we mnie jakieś pięć minut, a po trzech dniach już mieszkałem w Warszawie. No i jakoś tak się zakotwiczyłem, choć był też moment niepewności. Po 13 odcinkach "Dziupli Cezara", kiedy mieliśmy ją robić dalej, okazało się, że Cezar, czyli Piotr Adamczyk został Papieżem i nie będziemy kontynuować tego serialu. No, ale też był duży plus, że go nie robiliśmy, bo pojechałem z kolegami z teatru Korez do Stanów Zjednoczonych, no a później przyszła propozycja małej rólki - też ubeka w filmie "Karol czyli człowiek, który został Papieżem". Były rozmowy o serialu "Halo Hans" i nagle pojawiło się "Ranczo". Co było dalej? Wszyscy wiemy. Serial zaczął bić rekordy popularności.

Chociaż na początku nie bił.

- To prawda, wówczas więcej ludzi oglądało Taniec z gwiazdami. Później to się odwróciło, a pierwszą serię Rancza oglądało 4 i pół miliona widzów. To świetna oglądalność.

A jakby panu zaproponowano udział w Tańcu z gwiazdami, to zacząłby się pan uczyć i rumby, i samby, i pewnie walca angielskiego też?

- Szczerze mówiąc mnie takie programy nie pasjonują. W cyrku, na lodzie, czy na parkiecie coś trzeba umieć. Taniec też trzeba opanować do perfekcji. Nie mogę odpowiedzieć kategorycznie NIE, bo nauczyłem się, że nigdy nie mówi się nigdy, ale przede wszystkim trzeba mieć na to czas. Moi znajomi występują w tych programach i wiem, jakim to robią kosztem. Rano próba w teatrze, potem jadą potańczyć ze cztery godziny, grają przedstawienie i na oddech, na normalne życie nie starcza im czasu. Można zajechać się totalnie. Ale wszystko jest przeliczalne na złotówki.

No właśnie, pan by nie przeliczał, nie kalkulował?

- Wszystko jest przeliczalne. Gdybym naprawdę miał czas i mógł się temu poświęcić bez reszty, to kto wie? Ale póki co, nikt nie zadzwonił. Zresztą ktoś kiedyś powiedział, że ja to jestem taki przypadek faceta, który od 10 lat pojawia się na ekranie, ale w zasadzie nikt nic o nim nie wie. Myślę o czytelnikach gazet za złoty dwadzieścia i trochę więcej też.

To dobrze czy źle?

- Chyba dobrze. Tak myślę. Nie jestem dobrym materiałem dla brukowców, bo nie wywołuję skandali, nie prowadzę zbyt rozwiązłego życia towarzyskiego, nie przyjmuję i nie daję... W wielu przypadkach miarą popularności jest nie to, co ktoś robi, tylko, że ciągle jest na okładkach tabloidów.

Niektórzy powiedzą, że pan prowadzi nudne życie. Praca, praca, praca, i co - dom?

- Nie prowadzę nudnego życia. Spotykam się ze znajomymi, a jak przyjeżdżam na Śląsk, to spotykam się przede wszystkim z rodziną. Od czasu do czasu idziemy sobie z Grzegorzem Wąsem - to taki mój drugi serdeczny przyjaciel, napić się winka albo zagrać w bilard, więc trudno mówić o nudzie.

Nie bywa pan jednak na bankietach, nie pokazuje się na tych wszystkich galach.

- Bywam na bankietach, kiedy muszę ewidentnie tam być. W ciągu roku to jest 6-7 takich sytuacji. Zupełnie inaczej traktuję bankiety po filmach, bo wówczas wiadomo, że trzeba, choć faktem jest, że ani po drugiej, ani po trzeciej serii "Rancza" nie byłem na bankietach, ale to powody były osobiste. Natomiast jeżeli chodzi o jakieś Telekamery czy inne Polskie Orły - nic z tych rzeczy. Nie jestem takim facetem, który jak nie dostaje zaproszenia, to się o nie stara wszelkimi sposobami.

Niektórzy mówią: "Aktor serialowy - co to za aktor - popelina. Każdy może tam zagrać". Aktor sprawdza się dopiero na scenie Co z teatrem u pana?

- Wiadomo, że jest teatr Korez i ja go nigdy nie rzucę i zawsze będę przyjeżdżał te 300 kilometrów, żeby w przedstawieniu w tym teatrze zagrać. Dzięki temu, że pokazałem się w takim mundurze i z moją twarzą w serialu "Halo Hans", natychmiast reżyser i producenci zobaczyli we mnie Szwejka i są prowadzone wstępne rozmowy, i może w niedalekiej przyszłości Szwejka zagram. Wojtek Adamczyk, nadworny reżyser w Teatrze Ateneum, mówi, że może będzie to tam. Ale to jeszcze nic pewnego. Może coś zagram w Teatrze Kamienica Emiliana Kamińskiego, a teraz występuję na Scenie Kapitol w "Smaku mamrota". Pijemy tego mamrota, czyli tanie winko i wymieniamy spostrzeżenia o świecie i ludziach. Gram bezrobotnego Hadziuka, który mamrotem zagłusza kompleksy - jego żona to kobieta sukcesu. Wielka szkoda, że od kilku lat nie mogę zagrać w jakimś przedstawieniu premierowym w Korezie.

O jakich rolach pan marzy? W teatrze, w kinie...

- Sztuka nazywa się "Kolacja na cztery ręce". To historia o niemożliwym spotkaniu Haendla z Bachem. Bardzo dobry tekst Paula Barza, i właśnie w nim chciałbym zagrać.

Bacha czy Haendla?

- Chyba Haendla. Rozmawiałem z Janem Nowickim, który grał w tej sztuce i on powiedział, że widzi we mnie Haendla. To moje wielkie marzenie. Ale jeszcze trochę wody w Rawie musi upłynąć, zanim spełni się. A jeśli chodzi o kino, to na pewno chciałbym zagrać jakiś szwarccharakter, ale nie ubola, raczej psychola.

Polski Hanibal Leckter z "Milczenia owiec".

- No może nie tak daleko, ale jakiegoś killera, psychola, płatnego mordercę, gwałciciela, zboczeńca, idiotę i jeszcze parę epitetów mógłbym dodać. Gdyby taka propozycja przyszła, to biorę ją natychmiast.

Wracajmy do sportu. Relacjonował pan mecz, gdy na widowni zasiadało 40 tysięcy widzów. Tylu widzów nie oglądało pana chyba na deskach Korezu przez te wszystkie lata?

- Ciągle zastanawiam się, za co lubię piłkę, gdy cały czas mówi się o korupcji, o tym co wyprawiają sędziowie i panowie z PZPN-u. Męczy mnie w polskiej piłce ogromne zakłamanie. Nie można powiedzieć na stadionie i przypomnieć kibicom, że w zeszłym sezonie Górnik wygrał z Ruchem po wielce kontrowersyjnym rzucie karnym, którego za wyjątkiem sędziego nikt nie widział. To samo dotyczy danej zawodnikowi Ruchu czerwonej kartki. Takie były fakty, ale o nich milczy się i nie wolno wracać do historii i podważać decyzji, nazwijmy go - arbitra. No, ale to znamy. Działacze i trenerzy zaklinali się, że nigdy nie kupili meczu. A teraz co się okazuje? Jak przyjeżdżam na Śląsk, to jestem zajęty i nie mam czasu prowadzić zawodów jako spiker. W Warszawie nie chodzę na Legię, ale na mecze Polonii, która jest bliższa mojemu sercu, bo tam jest normalniej. Ale chodzę także z kolegami na koszykówkę, jak oczywiście czas pozwoli. Mam sentyment do tej dyscypliny, bo grałem w kosza w Baildonie Katowice pod okiem wspaniałego trenera Ryszarda Poznańskiego.

Na zdjęciu: Bogdan Kalus w "Ranczu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji