Artykuły

Polska Łucja z Met

Tego doprawdy jeszcze nie było! Bodajże od czasów braci Reszke - a więc od z górą stu lat - nie zdarzyło się, aby w przedstawieniu Metropolitan Opera w głównych rolach męskich wystąpili - i to ze znakomitym sukcesem, aż dwaj polscy śpiewacy - po transmisji "Łucji z Lammermoor" z nowojorskiej Metropolitan Opera pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Na dodatek, w przerwach owego spektaklu, mogli oni przekazać pozdrowienia rodzinom i przyjaciołom w kraju za pośrednictwem potężnych ekranów z odpowiednią aparaturą akustyczną, zainstalowanych już w kilku miastach Polski.

Tak stało się 7 lutego tego roku. Oto w kolejnym przedstawieniu Met, transmitowanym bezpośrednio na wielkie ekrany w licznych krajach świata, mianowicie w "Łucji z Lammermoor" Donizettiego ze sławną już Anną Netrebko w roli tytułowej, postać jej złowrogiego brata Henryka Ashtona miał kreować Mariusz Kwiecień, cieszący się coraz wyższą pozycją w międzynarodowym świecie opery, zaś rolę jej ukochanego Edgara Ravenswooda powierzono świetnemu hiszpańskiemu tenorowi Rolando Villazónowi. Jednak na krótko przed spektaklem okazało się, że Villazón jest niedysponowany (chodzą słuchy, że piękny, lecz nie od dzisiaj nadmiernie eksploatowany głos, coraz częściej odmawia artyście posłuszeństwa), wobec czego "w trybie nagłym" ściągnięto do Nowego Jorku... Piotra Beczałę [na zdjęciu], który z dużym powodzeniem kreował już partię Edgara na premierze Łucji w ubiegłym sezonie w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Że zaś od tamtej pory partia wyraźnie dojrzała i lepiej osadziła się w jego głosie, a dźwięczny baryton Kwietnia, początkowo raczej lekko liryczny, nabrał teraz sporo dramatycznej mocy, przeto słuchanie obu tych artystów, zwłaszcza obu razem, w pełnym dramatycznego napięcia duecie otwierającym trzeci akt opery Donizettiego (scena ta notabene bywa niestety pomijana w wielu inscenizacjach, także w tej warszawskiej), przyniosło polskim słuchaczom wiele satysfakcji, nie tylko patriotycznej. Przedtem jeszcze Mariusz Kwiecień pięknie zaśpiewał popisową arię "Cruda, funesta smania" w pierwszym akcie opery (nawet jeśli niektórym frazom starał się nadać więcej siły, aniżeli pozwalająjego warunki głosowe), ujmując widzów w dalszych scenach także wyrazistym aktorstwem, zaś Beczała, zarówno we wspaniałym duecie z Łucją, jak i w wielkiej finałowej arii "Tombe degl'avi miei" dowiódł wyraziście, iż coraz skuteczniej zbliża się do prawdziwego belcanta w dawnym stylu, która to trudna sztuka tylko bardzo niewielu dzisiaj śpiewakom jest dana.

A całe przedstawienie i pozostali jego protagoniści? Anna Netrebko to pewnością świetna śpiewaczka, władająca swym ślicznym sopranem z imponującą maestrią, którą można było podziwiać zwłaszcza w wirtuozowskich pasażach obu wielkich arii kończonych pełnymi blasku wysokimi tonami. Posiada też znakomite warunki zewnętrzne - nawet jeśli nie olśniewa urodą aż tak, jak można było przeczytać w entuzjastycznych doniesieniach z jej występów na wielkich scenach Europy. A jednak... A jednak ta jej kreacja - przynajmniej w odczuciu piszącego te słowa - nie wywarła tak mocnego wrażenia, jak można było oczekiwać. Zabrakło w niej bowiem wiary w prawdę kreowanej postaci, zabrakło autentycznej żarliwości, wyrażanej nie tyle mimiką czy gestem, co ekspresją wokalną. Poza tym całą partię Łucji wykonała Anna Netrebko bezbłędnie, tylko że to jeszcze nie wszystko, gdy równie skomplikowaną partię chodzi... To samo, choć na mniejszą skalę dotyczy rosyjskiego basa Ildara Abrazakowa, odtwarzającego rolę zamkowego kapelana Rajmunda, obdarzonego głosem o pięknej, ciemnej barwie oraz imponującą postawą; kiedy jednak przypomnimy sobie śpiew Bernarda Łady sza kreującego tę samą partię w historycznym już dziś nagraniu z Marią Callas w tytułowej roli, łacno dostrzeżemy, że i Abrazakowowi czegoś tu brakuje...

Mocną stronę przedstawienia stanowiły na pewno chóry, szczególnie męski w myśliwskiej scenie z pierwszego aktu opery. Wspaniale, rzecz oczywista, grała orkiestra Metropolitan, pysznie też brzmiały wielkie sceny zbiorowe, zwłaszcza słynny sekstet i dramatyczny finał drugiego aktu pod tyleż precyzyjną, co porywająco dynamiczną batutą włoskiego kapelmistrza Marca Armiliato. Gdy zaś idzie o reżyserię Mary Zimmer-man, to powiedzieć muszę, iż dawno nie widziałem równie wyśmienitego przedstawienia opery z epoki belcanta: wszystko tu miało sens, wszystko było na swoim miejscu, każda scena w naturalny sposób wynikała z klimatu muzyki i treści libretta, a jednocześnie nic nie zalatywało staroświeckością, przeciwnie, tętniło życiem i - jeśli zaufać reakcjom polskiej widowni - było w stanie wzruszyć do głębi także współczesnych odbiorców.

Było to po prostu przedstawienie w wielkim stylu. Oglądała je zaś w Polsce znacznie większa rzesza melomanów, aniżeli grono, które mogło podziwiać na ekranie pierwsze w naszym kraju transmisje operowe zza Oceanu. Początek owym transmisjom z Met - a było ich już sporo - dała w ubiegłym sezonie Filharmonia Łódzka; obecnie można je już oglądać - i słyszeć - także w rozporządzających odpowiednimi warunkami technicznymi salach Warszawy, Krakowa, Rzeszowa i Krosna (omawiane przedstawienie "Łucji z Lamermoor" oglądałem w warszawskim kinie Muranów). To już fakt społeczny, którego nie wolno lekceważyć; powstaje bowiem wcale niemała grupa odbiorców, których smak i wymagania artystyczne przez obcowanie z takimi wydarzeniami ulegają oczywistym przemianom. Udawanie, że zjawisko to nie istnieje zasługuje co najwyżej na miano strusiej polityki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji