Artykuły

Scena jak jamochłon

- "Dama pikowa" ma dużo materiału orkiestrowego, a pudło sceniczne tutaj to wielki jamochłon, wysysający dźwięk ze śpiewaków - mówi KAZIMIERZ KORD przed niedzielną premierą "Damy pikowej" w Operze Narodowej.

Jacek Marczyński: Ma pan tremę?

Kazimierz Kord: Raczej poczucie odpowiedzialności połączone z wątpliwościami. Warunki akustyczne są w tym teatrze niesprzyjające, trzeba pokonać wiele raf, niezwiązanych z orkiestrą, śpiewakami czy nawet ze mną. To trudności natury obiektywnej, niezależne od ilości włożonej pracy. Nie zawsze mam wpływ na rezultat, jakiego oczekuję.

A nie czuje pan presji publiczności, czekającej na pański powrót do opery? Jest to pierwsza premiera Kazimierza Korda w kraju po ponad 30 latach i debiut w Operze Narodowej.

Nie, "Dama pikowa" odgrywa ważną rolę w moim życiu, to pierwsza opera, którą dyrygowałem za granicą, w Monachium, od niej też zacząłem współpracę z nowojorską Metropolitan. Przynosiła mi szczęście, a ponadto nie zapomniałem, czym jest. Natomiast nieustannie myślę, czy teraz zabrzmi tak, jak ją sobie wyobrażam. Tego ciągle nie wiem. Każda inna klasyczna opera jest łatwiejsza do realizacji w teatrze w Warszawie. "Dama pikowa" ma dużo materiału orkiestrowego, a pudło sceniczne tutaj to wielki jamochłon, wysysający dźwięk ze śpiewaków. Jeśli podczas ostatnich prób zorientuję się, że akcja będzie zbytnio zmierzać w głąb sceny, a każdy metr oddalenia zaburza tu proporcje między orkiestrą a solistami, zacznę domagać się zmian.

Czyli zapowiadają się trudne dni?

Być może. Ale w takich sytuacjach lubię kompromisy, pod warunkiem iż nie prowadzą do nonsensu. Nie zamierzam oferować widzom niemego filmu. Lepiej zaprosić ich na wykonanie koncertowe.

Ale doświadczenia zdobyte w różnych teatrach podpowiadają chyba jakieś rozwiązania.

Muszę powiedzieć, że tak trudnego miejsca jeszcze nie doświadczyłem, mimo że tu osiąga się bardzo piękne rezultaty w grze samej orkiestry, zwłaszcza że ona świetnie pracuje. Kłopoty zaczynają się, gdy chce się zachować równowagę między muzykami a solistami.

Trudno spotkać dyrygenta, który z taką troską jak pan mówi o śpiewakach.

Opera bez nich nie ma sensu.

W dzisiejszym teatrze operowym rządzą jednak reżyserzy, potem wymagania stawiają dyrygenci, dopiero w następnej kolejności zauważa się potrzeby śpiewaków.

Taka hierarchia jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Inscenizatorzy są szalenie ważni, pod warunkiem wszakże, że reżyserują muzykę. Jeśli tak nie jest, wszelkie ich pomysły nie mają znaczenia.

Często spierał się pan z reżyserami?

Na ogół miałem dużo szczęścia w doborze partnerów. Zresztą w ogóle nie lubię sporów, unikam sytuacji, kiedy trzeba nieustannie walczyć o swoje racje.

Ale teatr operowy jest trudnym organizmem. Tu spotyka się wiele silnych, nieraz wręczy apodyktycznych indywidualności.

Pracowałem ze znakomitymi reżyserami. Z Getzem Friedrichem czy z Augustem Everdingiem, z którym nie trzeba było dyskutować, co dzieje się w "Borysie Godunowie". Jean Pierre Ponnelle, z którym wystawiłem "Rigoletta" w San Francisco, był fascynującym człowiekiem. Nie zdarzały się nam konflikty muzyczne, a tworzył nowoczesny teatr. Albo Pier Luigi Pizzi, arystokrata sceny, o ogromnym poczuciu harmonii i umiaru.

A śpiewacy?

Im większej klasy śpiewak, tym łatwiej. Od momentu spotkania Kiri Te Kanawy w Amsterdamie rozpoczęła się wspaniała seria moich przygód. Ci naprawdę wybitni wiedzą, o co im chodzi, są tak precyzyjni, że dyskusje stają się zbędne. Zdarzały się primadonny, pragnące dodawać ozdobne kadencje, zabiegające, by efektowny dźwięk przytrzymać ponad miarę, wówczas tłumaczyłem, co mnie interesuje, i dochodziliśmy do porozumienia. Owszem, kiedyś w Metropolitan miałem przeprawę z Ritą Hunter, obsadzoną w roli Aidy. Rzucała nuty na podłogę, uciekała niezadowolona z zajęć, a ja usiłowałem jej wytłumaczyć, że chociaż dysponuje ogromnym głosem, nie może wyłącznie śpiewać forte. W końcu coś udało nam się osiągnąć, dostała bardzo dobre recenzje, podczas gdy rok wcześniej w "Normie" została przez krytyków zmiażdżona.

Czy śpiewacy oczekują od pana rady, podpowiedzi?

Na ogół tak. Z reguły potrzebują aprobaty, potwierdzenia, iż to, co robią, jest słuszne i dobre. Lubię pracować ze śpiewakami, w ogóle kocham głos ludzki, to najpiękniejszy instrument. Dlatego tak piękna może być opera.

Przez wiele lat skutecznie łączył pan działalność koncertową z operową. W pewnym momencie dokonał pan wyboru.

To było konieczne. Przygotowanie spektaklu jest czasochłonne, jadąc do Nowego Jorku czy San Francisco bywałem nieobecny w Warszawie prawie trzy miesiące. W takich warunkach nie dawało się kierować Filharmonią Narodową, nie potrafię być dyrektorem korespondencyjnym. Zresztą bez szczegółowej, codziennej pracy nie można stworzyć zespołu, którego poziom budziłby respekt. Sukces nie zależy od artystycznej kreacyjności, ale od systematycznego szlifowania rozmaitych szczegółów wykonawczych.

Jak pan się odnalazł w świecie opery po tak długiej przerwie?

Bez najmniejszych kłopotów, choćby dlatego, że w Filharmonii Narodowej dyrygowałem ponad 60 oratoriami. To są gatunki bardzo bliskie, teatr wymaga jedynie od dyrygenta pewnych innych umiejętności technicznych, przede wszystkim pokonania przestrzeni. Ale tego się nie zapomina. A przed tą premierą - tak jak często w takich momentach - wspominam "Otella" Verdiego, którego na początku lat 80. realizowałem w San Francisco. Po trzech przedstawieniach przyszło trzęsienie ziemi i uszkodziło nieco teatr. Spektakle przeniesiono do sali koncertowej, śpiewacy występowali w kostiumach, ale reżyseria została uproszczona do minimum. Później wróciliśmy do teatru i okazało się, że największe owacje mieliśmy za "Otella" w wersji koncertowej. Od tego czasu zawsze opowiadam to reżyserom, mówiąc: pamiętajcie, by tym razem też tak nie było.

I słuchają pana?

Nie.

Kazimierz Kord [na zdjęciu] - dyrygent, szef Filharmonii Narodowej w latach 1977 - 2001, obecnie jej dyrektor honorowy. Kierowanie tą instytucją przyćmiło jego bogate osiągnięcia operowe. W latach 1962 - 1970 kierował Teatrem Muzycznym w Krakowie, który przemienił w jedną z najciekawszych scen w kraju. W 1972 r. zadebiutował w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, gdzie prowadził szereg spektakli (m.in. "Borysa Godunowa" na otwarcie sezonu 1977/78). Dyrygował w operze w San Francisco, w Amsterdamie, Düsseldorfie, Londynie i Kopenhadze. Jednak dopiero teraz wraca do teatru w Polsce. W Operze Narodowej przygotowuje "Damę pikową" Czajkowskiego. Premiera w niedzielę. Reżyseruje Mariusz Treliński, scenografia Boris F. Kudlićka, kostiumy Magdalena Tesławska i Paweł Grabarczyk. Jest to koprodukcja z berlińską Staatsoper, gdzie spektakl miał premierę w grudniu ub. roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji