Artykuły

W duchu Przybyszewskiego

Nie bardzo wiadomo, jaką miarą mierzyć twór­czość Stanisława Przybyszewskiego wystawianą współcześnie przez teatry (co zdarza się na szczęście rzadko). Dla reżyserów i aktorów jest ona zadaniem ciężkim, dla publiczności uciążliwym. Nie­łatwo bowiem wskrzesić myśli, odczuciu, przeżycia i tęsknoty ludzi istniejących właściwie tylko literacko - wszędzie i nigdzie. Niełatwo wdusić wielkie uczucia w papierowe piersi scenicznych ludzików. Może to sąd dla Przybyszewskiego krzywdzący, gdyż pisarz w swych dramatach zostawiał nie tylko "cząstkę du­szy", ale i kawałki biografii swojej i ludzi, których kochał, nienawidził, pożądał. Literatura nie składa się jednak z samych tylko intencji i głęboko przeży­tych doświadczeń, ale również z pisarskiej techniki, a w dramacie także ze świadomości (co najmniej) techniki scenicznej. Znów można powiedzieć, że "Śnie­gu" dotyczą te uwagi w stopniu najmniejszym, ale jednak dotyczą.

Co zrobiono zatem w bydgoskim Teatrze Kameral­nym? Zrobiono przede wszystkim scenografię. Wszy­stko w bieli: opięte bielą ściany, biały horyzont, bia­łe pokrowce na nielicznych meblach, płaszczyzny bieli i miękko układające się fałdy bieli, podświetlone lek­ko zielonym światłem, a nad wszystkim przechylające się ku nieuchronnej katastrofie okno. Muzyka utrzy­mana w manierze romantycznej, efekty dźwiękowe wywołujące wicher. Chłód, czekanie, milczenie, a na tym tle dwoje aktorów przez pierwsze minuty tłumi jakieś silne uczucia: miłości, oczekiwania, niepokoju na przykład. Irracjonalny lęk, jaki wyczuwamy z za­chowania aktorów zdaje się być wytworem tego miej­sca akcji, zagubionego w jakiejś śnieżnej pustyni, do­kąd nawet saniami niełatwo dojechać. Gdy trzecia postać, powód niepokoju, dobija do oczekującej pary, niepokój zamiast opaść - rośnie. W biel pokoju wci­na się cień przywiezionego w podarunku czarnego szala. Radość jest jednak niepełna, obciążona niedo­brymi przeczuciami. W tym momencie zjawia się postać czwarta, która w istocie niesie za sobą tragedię. Oto i cały schemat dramatyczny "Śniegu".

Reżyserowi nie można odmówić precyzji realizacyj­nej i konsekwentnego wydobycia struktury dramatu. Nie ma tu postaci przerysowanych, nie ma pastiszu. Równocześnie jednak nie są to, jak mi się zdaje, spra­wy, którym chcielibyśmy poświęcać więcej uwagi. Mo­że niesłusznie. Mam jednak wrażenie, że potencjał myśli inscenizacyjnej i aktorskiej można by wyko­rzystać gdzie indziej z większym pożytkiem. Zapro­ponowano tu bowiem rodzaj przypowieści o ludziach walczących ze sobą, o siebie i dla siebie. I nic więcej.

Aktorsko ciekawsze role stworzyły tu panie. Trud­niejsze zadanie miała przed sobą Katarzyna Gałaj (Bronka). Jej bohaterka przeobraża się na scenie z irytującego, infantylnego prawie podlotka, w prawdziwą "osobę dramatu". Poprzez jej grę odnosi triumf teza Przybyszewskiego o uszlachetniającej, dopełnia­jącej osobowość roli tragedii miłosnej. Bronka z coraz większą ostrością uświadamia sobie ograniczenia swo­jej osobowości, a równocześnie zyskuje poprzez na­silającą się, neurotyczną mieszaninę lęku, przeczuć, rozpaczy, wspomnień, wiedzę o sobie - o możliwo­ściach odejścia ponad szukającymi miłości najwięk­szej kochankami w śnieg i pustkę, która dla niej jest otwarciem i w przyszłość i w przeszłość zarazem. Ma­ło tego. Pociąga za sobą w tę drogę mężczyznę. W roli tej jest kilka raf nie do pokonania i te należało potraktować z całą surowością w egzemplarzu reży­serskim. Są bowiem nie do wytrzymania.

Olga Sitarska (jako Ewa) jest przede wszystkim dobrze obsadzona. Druga połowa sukcesu należy już do samej aktorki, która podaje tekst przekonywająco, "z siebie", jak własny, a dysponując przy tym intere­sującymi możliwościami głosowymi wykorzystuje je świadomie i z dobrym efektem. Najciekawsza też sce­na tej inscenizacji rozegrana jest między dwiema pa­niami. Dzięki nim można na przedstawienie patrzeć, bo poza tym nadaje się ono doskonale do roli słu­chowiska. Jest statyczne, każdy ruch sceniczny jest do przewidzenia, a gdy aktorzy tę statykę przełamują - wypada sztucznie. Jest to więc statyka celowa, ale tak budowany nastrój przestaje być nastrojowy, a staje się nudny.

Wiesław Cellari gra Tadeusza prosto, bez podtek­stów, jest od początku nieco sztuczny, co jest uspra­wiedliwione, później staje się coraz bardziej zamyślo­ny i nieczuły, z Ewą toczy boje, ale z góry wiemy, że tylko się droczy. Słowa, słowa, słowa...

Wojciech Siedlecki jest tego przedstawienia nie wy­korzystanym atutem. Obsadzony wbrew warunkom, podporządkowuje grę scenie finałowej. Jego walka a Bronkę mogłaby być nawet w ramach tego przedstawienia pasjonująca. Tymczasem nie zaistniał on na scenie naprawdę. Szkoda, bo aktor ten dał dowody sprawności zawodowej i do reżysera można mieć pre­tensję o oddanie tej postaci walkowerem. Trudno też darować niezrozumiałe, drobne potknięcia warsztatowe np. nadużywanie intonacji wynoszącej w kilku kolejnych, nie zmuszających do tego kwestiach.

Inscenizacja ta miała szansę nieść za sobą sporo wartości pozytywnych, choć może niezbyt odkryw czych. Obnażenie mechanizmów podporządkowywania się wiodącej osobowości, dojrzewanie dziewczątka pod wpływem przeżyć i komplikacji uczuciowych, odkrywanie najgłębszych pokładów wrażliwości. To są jakieś tematy i sprawy, które mogą zainteresować. Ale wszystko to niweczone jest przez finał, który swą dosłownością niszczy symboliczną pointę sztuki. Jeże Przybyszewski był głębokim romantykiem, to się w grobie przewrócił, jeżeli czułostkowym sentymentalistą, powstał i pobłogosławił. Tak się rzeczy mają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji