Śnieg jak...śnieg
Scena Kameralnego cała w szarościach, beżowych liliowatościach, pastelach. Atmosfera buduaru, w którym nie tyle się... hm, żyje, co tęskni niebotycznie do modernistycznego Czegoś Nieokreślongo.
Czworo bohaterów i jedna niania - Los. Wszystko z Przybyszewskiego, z jego najbardziej udanego dramatu - metafizycznego melodramatu "Śnieg", jak pisywano wtedy, kiedy powstał, w 1903 roku. Grywanego przez największe polskie aktorskie znakomitości. Aż do czasów Polski Ludowej, choć i w tych czasach takie próby bywały. Tytułowy śnieg to w dramacie symbol czegoś doskonałego, czystości moralnej, duchowej, piękności i... funkcjonalności, która, wbrew pozorom, też była fetyszem modernistów. Tychże modernistów, Papież - szatański, jak sam się zwał, demoniczny Kujawiak, pan Stanisław Przybyszewski szczepiący po powrocie na Słowiańszczyznę berlińskie mody i rozsnuwający europejskie czady ówczesnej bohemy - też tęsknił za doskonałością, rzecz jasna. W każdym utworze opisywał to samo. A nazwał to: tęsknota za tęsknotą. Użył metafory śniegu dla jednej ze swoich postaci, czystej jak łza, jak śnieg właśnie, Bronki. I tak mu się to spodobało, że cały dramacik przezwał "Śniegiem".
W Kameralnym też jest - stosując analogie - śnieżnie. Bo teatralnie Zbigniew Zapasiewicz zrobił z tego bibelocik - wyzwanie z archiwum literackiego, spektaklik ku pokrzepieniu aktorów, którzy mogą zagrać, potrafią zagrać nawet dialogi przeciążone wielosłowiem i dętosłowiem, pauzami niedomówień i te pe i te de.
W "Śniegu", najkrócej, chodzi o to, że trzy postacie przygotowują dojrzewanie do samobójstwa czwartej.
U Zapasiewicza te postacie, niczego nie tracąc z klimatu przybyszewszczyzny, rozmawiają normalnie, są z krwi i kóści; nawet egzaltowana Ewa, przyczyna nieszczęść i tęsknot, ma charakterek spoza kart modernistów. Grają wszyscy z radością. Panowie, Leon Charewicz i Adam Biedrzycki. I panie - rewelacyjna, naprawdę, tym słowem to trzeba określać, młodziutka Małgorzata Sadowska, sceniczne objawienie, pełna temperamentu, brawury i... świeżości, bardzo niepodrabianej (tu znakomita, urocza, dziewczęca i witalna Bronka - śnieg) oraz demonicznie przyrządzona, acz też prawdziwa (!), Olga Sawicka (Ewa). Rolę, którą grała kiedyś sama Solska, współczesna aktorka III RP potraktowała jak zadanie wcale serio, nie jak pastisz. No, jest cała ze złej moderny!
I Barbara Rachwalska, której przypada niewdzięczne zadanie zamknięcia sztuki i spektaklu w klamrę metafizyki. Udało się. Jest w tym "Śniegu" dużo, dużo... śniegu.