Artykuły

Pisarz, którego sukces nie zmienił ani na jotę

- Dla niego literatura była jedną z najważniejszych form samookreślenia się człowieka, a zarazem najważniejszą, jeśli nie wręcz jedyną formą przeżycia losu indywidualnego - Antoni Libera opowiada o spotkaniu z Samuelem Beckettem oraz swojej najnowszej książce "Godot i jego cień".

JACEK TOMCZUK: Zajmuje się pan Samuelem Beckettem od ponad 30 lat. Nie znudziło się panu? ANTONI LIBERA*: Nudzi się tylko to, co jest rozstrzygnięte, co staje się rutyną. A twórczość Becketta, zarówno jako pewna propozycja myślowa, jak i estetyczna, jest dla mnie czymś wciąż inspirującym. Poza tym jest jeszcze wiele do zrobienia: przekłady, komentarze, interpretacje. - A czy w tej twórczości jest coś, co panu nie odpowiada? - Są teksty, które łatwiej jest znać jako partytury, niż zwyczajnie czytać. Podobnie jest na przykład z "Finnegans Wake" Joyce'a albo z niektórymi szczególnymi utworami muzycznymi, które więcej mówią w formie zapisu. Wiele tekstów Becketta to modele rzeczywistości. Ich pojmowanie wymaga innego rodzaju odbioru i namysłu niż te, które właściwe są lekturze tradycyjnej beletrystyki.

Wyobraża pan sobie swoje życie bez znajomości "Końcówki" czy "Czekając na Godota"?

- Utwory te powstały i stały się sławne, zanim zacząłem interesować się literaturą, a skoro zacząłem interesować się nią później, trudno, abym ich nie poznał. Pytanie brzmi raczej: dlaczego wywarły na mnie tak duże wrażenie?

Próbuje pan na nie odpowiedzieć w najnowszej książce "Godot i jego cień"?

- Między innymi. Lecz żeby na nie odpowiedzieć, nie wystarczy mówić wyłącznie o wyróżnionym dziele i jego twórcy. Trzeba również powiedzieć coś o sobie. W ślad za powiedzeniem Spinozy: "Jak Jan sądzi o Pawle, świadczy to o Janie, a nie o Pawle". Żeby wytłumaczyć moją fascynację Beckettem, musiałem odsłonić samego siebie.

Bardzo serio traktuje pan literaturę.

- Nie przeczę. Ale dotyczy to tylko takiej literatury, która niezwykle serio traktuje los i przeznaczenie człowieka na ziemi. Która z jednej strony konkuruje z religią, a z drugiej z nauką. Która na własny sposób próbuje coś dla człowieka uczynić, wyrazić go. Nazwać, co czuje, rozdarty między prawdami wiary a prawdami rozumu. Beckett jest jednym z nielicznych pisarzy naszych czasów, który tę sprawę traktował maksymalistycznie. Dla niego literatura była jedną z najważniejszych form samookreślenia się człowieka, a zarazem najważniejszą, jeśli nie wręcz jedyną formą przeżycia losu indywidualnego. Raz powiedział to nawet wprost, zresztą w typowy dla siebie, lakoniczny sposób. Otóż na rozesłane przez dziennik "Liberation" pytanie: "Dlaczego / Po co pan pisze?" - pytanie skierowane do stu najwybitniejszych pisarzy na świecie - odpowiedział trzysylabowym równoważnikiem zdania (odpowiedzi innych zajmowały co najmniej stronę): "Bon qu'a ca", co dosłownie znaczy"Dobry tylko w tym", a w swobodniejszym przekładzie: "Bo tylko to potrafię". To była szczera odpowiedź.

Samuel Beckett na planie swojego "Filmu", Nowy Jork, 1965 r.

Kiedy do Becketta . zadzwonił wydawca z wiadomością o Nagrodzie Nobla, ten tylko jęknął: "To katastrofa!"

- Chyba jednak przesadna. W latach 30. był dobrze zapowiadającym się filologiem i tłumaczem. Katedra w dublińskim Trinity College była kwestią czasu.

Uczył nawet w prestiżowej Ecole Normale Superieure w Paryżu. A jednak przerwał tę obiecującą karierę akademicką już w wieku 26 lat, by zdecydować się na niepewny los artysty "bez przydziału".

Niepewny? Pochodził z majętnej rodziny.

- To prawda. Jego rodzina była protestancka i dobrze sytuowana; dość rzadki wypadek w biednej, katolickiej Irlandii. Ojciec Becketta był racjonalistą, człowiekiem zaradnym, miał firmę budowlaną i sam postawił elegancki dom na przedmieściach Dublina. Kiedy umarł, pozostawił jak na tamte czasy spory majątek. Beckett zrezygnował z udziału w spadku na rzecz stałej renty. Była ona jednak niewielka, ledwo wystarczała na utrzymanie. Można powiedzieć, że przez ponad 20 lat, mniej więcej od początku lat 30., pisał i klepał biedę. Za rozmaite drobne prace, takie jak recenzje czy przekłady, dostawał groszowe honoraria. Nawet za powieść "Murphy" z 1935 r., którą bardzo wysoko ocenił James Joyce, dostał doprawdy śmieszną sumę. Później aluzyjnie, w autoironiczny sposób napomknął o tym w "Ostatniej taśmie": "Sprzedano 17 egzemplarzy, z czego 11 po cenie hurtowej bibliotekom publicznym za oceanem". Co tu dużo mówić, pisarza hołdującego maksymalistycznym ideałom przez lata wspomagała żona Suzanne, z zawodu pianistka, dorabiająca szyciem ubrań dla dzieci.

Nie spodziewał się, że "Czekając na Godota" odniesie sukces?

- Mało wiadomo o tym, co myślał o swojej twórczości i jakie wiązał z nią nadzieje. Wiadomo tyle, że po jej napisaniu przeżył niejeden zawód. Gotową sztukę odrzuciło 17 teatrów, a od jej napisania do prapremiery upłynęły cztery lata.

"Godot" powstał na przełomie 1948 i 1949 r. Niektórzy komentatorzy widzą w tej sztuce reminiscencje wojenne. Czy to słuszne?

- Do pewnego stopnia Beckett w czasie wojny włączył się w ruch oporu. Tłumaczył na angielski materiały francuskiego wywiadu dla brytyjskiego sojusznika. Była wpadka, gestapo zrobiło kocioł w jego domu. Na szczęście Becketta ktoś ostrzegł. I pisarz, tak jak stał, bez niczego, musiał uciekać z Paryża. Uciekł wraz z Suzanne na południe, do strefy nieokupowanej. I to właśnie ta dwutygodniowa podróż - pieszo, furmankami, okazjami - miała stać się doświadczeniem generującym przyszły dramat.

Czy Beckett miał poczucie porażki?

- Chyba tak, choć nie z powodu niedocenienia. Porażką nacechowane było dla niego samo życie i sztuka jako taka. Uważał, że w naszej epoce sztuka, która się wyemancypowała, która stała się samoistną dziedziną, skazana jest na przegraną. Stąd właśnie owe skrzydlate słowa, że współczesny artysta musi być "wierny przegranej"! Ale niezależnie od tego czuł się również przegrany prozaicznie. Dochodził do pięćdziesiątki, był autorem 5 powieści, kilkudziesięciu opowiadań, dwóch tomów wierszy, esejów, a nakłady tych wszystkich książek nie przekraczały 1000 egzemplarzy. Był autorem kompletnie nieznanym.

Przełom nastąpił w 1953 r.

- Tak, w styczniu tego roku odbyła się prapremiera "Godota". I chociaż miała ona miejsce na scenie offowego teatrzyku Babylone, w sali przerobionej ze sklepu, z dekoracjami skleconymi z rzeczy znalezionych na ulicy, od razu podbiła intelektualny i bardzo wpływowy wówczas Paryż. Francuscy recenzenci dosłownie w kilka dni po premierze napisali: "To sztuka naszych czasów... Paryż odkrył jednego z najwybitniejszych dramatopisarzy".

Ale autora na premierze nie było.

- Nie. Uczestniczył tylko w próbach. Zresztą później zawsze tak się działo. Na premiery chodzili jego żona i przyjaciele, którzy relacjonowali mu, jak poszło. Beckett był skrajnie nieśmiały i skromny. Miał bardzo charakterystyczny wygląd i zwracał na siebie uwagę. Deprymowało go to. Czuł się tym skrępowany. Z czasem, gdy sam zaczął reżyserować swoje sztuki, w przeddzień premiery wyjeżdżał wręcz z miasta.

"Godot" postawił go na nogi?

- Kilka lat grania tej sztuki w teatrach całego świata przyniosło mu dochód, za który - w wieku 60 lat! - kupił sobie pierwsze w życiu mieszkanie. Miało ono dwa wejścia. Jedno dla niego, drugie dla żony. Jego część była ascetyczna: dwa pokoiki, nagie ściany, trochę książek i pusty stół do pracy. Dwa pokoje żony urządzone były w stylu mieszczańskim: fortepian, kotary, bibeloty.

Podobno nie przywiązywał się do rzeczy, nawet do własnych papierów.

- Tak, oddawał je do rozmaitych archiwów. Ale jeden sobie zostawił - właśnie rękopis "Godota". Kiedyś powiedział, że jest to tekst, który przyniósł mu szczęście, i dlatego chce go zatrzymać.

Czy sukces go zmienił?

- Nie, w najmniejszym stopniu. Gdy stał się sławny, różni mecenasi zaczęli o niego zabiegać, ale on pozostał ostrożny, nie dawał się w nic wciągnąć, nawet w propozycje wygodnych stypendiów. Raz jednak dał się zaprosić jakiejś bogaczce do zamku nad Loarą. Gdy któregoś dnia przyjechała tam, aby odwiedzić pisarza przy pracy, nie mogła go nigdzie znaleźć. Na trop naprowadził ją wreszcie stuk maszyny do pisania. Dochodził ze strychu. Okazało się, że Beckett zrezygnował z oferowanych mu apartamentów i zainstalował się w małym pomieszczeniu na strychu. Wśród pustych ścian i jakichś rupieci. Do pracy potrzebne były mu warunki minimalistyczne. Zbytek go rozpraszał. W sypialni pozdejmował obrazy i odwrócił je do ściany.

Należał do jakiegoś literackiego salonu w Paryżu?

- Nie. W latach 40. próbowano go pozyskać dla środowiska "Les Temps Modernes". Sartre opublikował mu na tych łamach nowelę "Koniec". Ale próba ta nie miała potem żadnych konsekwencji ani kontynuacji Beckett pozostał pisarzem odrębnym, niezależnym, chodzącym swoimi drogami. Jako autor był wierny wydawnictwu Minuit, w którym publikowali swoje książki pisarze spod znaku "nowej powieści", tacy jak: Nathalie Sarraute, Butor czy Alain Robbe-Grillet. Łączyła ich skłonność do eksperymentów i pogarda dla rynku.

Rzeczywiście był takim samotnikiem?

- Niezupełnie. To wizerunek uproszczony, stworzony przez media. Zawsze miał pewien krąg znajomych i przyjaciół, wobec których był niesłychanie lojalny. Owszem, był zamknięty, ale nie wynikało to ani z poczucia wyższości, ani z jakiejś blokady psychicznej, lecz z szacunku dla języka. Jak to się dawniej mówiło: nie nadużywał daru mowy. Wolał milczeć, niż mówić. Mówił, pisząc.

Przyjaźnił się z jakimiś pisarzami?

- Nie za bardzo. Jeśli już, były to kontakty na odległość, listowne.

Jak zareagował na przyznanie mu Nagrody Nobla?

- Wiedząc, że kandyduje i ma szanse, wyjechał z Francji. Skrył się w Tunisie. A kiedy zatelefonował do niego wydawca z wiadomością, jęknął: "To katastrofa!". Do Sztokholmu na ceremonię nie pojechał. Zgodził się jedynie zejść do hotelowego hallu i przez pięć minut pozwolił się fotografować.

Dla wielu pisarzy Nobel bywa przekleństwem.

- Czy ja wiem? Becketta w każdym razie nie zablokował. Po 1969 r. napisał jeszcze wiele utworów, w tym co najmniej kilka arcydzieł. Jako artysta był bezkompromisowy. Na pisanie pozwalał sobie tylko wtedy, gdy miał pewność, że posuwa się jakoś naprzód, że się nie powtarza. To rzadka cecha.

Pan spotkał się z nim, kiedy był u szczytu popularności.

- Na przełomie lat 1977/1978, ale nie wiem, czy był to szczyt. Skończył niedawno 70 lat. Zmagał się z coraz trudniejszymi zadaniami. W dalszym ciągu unikał rozgłosu.

Po co właściwie chciał się pan z nim spotkać, skoro wiedział pan, jaki on jest?

- O tym właśnie opowiadam w mojej książce. Nie będę jednak tego tu ujawniał. Tym bardziej że spotkanie obfitowało w liczne niespodzianki.

Czy Beckett miał jakieś poglądy polityczne?

- Trudno powiedzieć. Raczej stronił od polityki. Ale wielokrotnie występował w obronie wolności i wspierał ludzi prześladowanych. Protestował przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, "Katastrofę" dedykował Vaclavowi Havlowi, kiedy ten siedział w więzieniu, a przecież nie znał go osobiście. Najogólniej: był przeciw przemocy, opresji, rozmaitym totalitaryzmom.

Pana książka to forma biografii, eseju, wspomnienia?

- Jest wszystkimi tym po trochu. Ale najważniejsza w niej jest opowieść o tym, jak dwaj ludzie z innych światów, pokoleń i języków, spotykają się ze sobą któregoś dnia i porozumiewają ze sobą, to pisząc, mówiąc, to milcząc - tak jakby się znali od zawsze. I że dzieje się to za sprawą literatury. Literatury serio i traktowanej serio. Jako najwyższa forma ludzkiej komunikacji.

*Antoni Libera, pisarz, tłumacz, reżyser. Autor min. powieści "Madame". Właśnie ukazała się jego książka "Godot i jego cień "

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji