Artykuły

Nauczyłem się cygaństwa

Nie lubi oglądać swoich ról. To jak z obrazami. Ma się inne wyobrażenie o nich, gdy sieje tworzy, a inne, gdy zostaną ukończone. Czego mu brakuje? Zapachu szminki, mastyksu, tego klimatu dawnego teatru. Dziś aktorzy już się tak nie charakteryzują. Czego nie toleruje? Chamstwa i tupetu. Rozpychania się w łokciami. 28 marca w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach odbędzie się jubileusz 50-lecia pracy artystycznej JANA BÓGDOŁA.

Zapada zmrok. W oddali blask latarni. Kościół i kamienice - jakby znajome. Uliczka i tramwaj w kolorze dojrzałej wiśni. Bez numeru. To zaproszenie. O swojej życiowej podróży opowiada Jan Bógdoł.

Było ich ponad 200 tysięcy. Zaliczono ich do tzw. elementu niepewnego klasowo. W latach 1949-1959 kierowani byli do zastępczej służby wojskowej w batalionach pracy w kopalniach i kamieniołomach. Ten niewolniczy system sankcjonował osławiony rozkaz nr 008 ówczesnego marszałka Konstantego Rokossowskiego, który nakazywał: "Do służby zastępczej przeznaczać: poborowych pochodzących ze środowiska bogaczy wiejskich, wywłaszczonych obszarników, kupców, właścicieli przedsiębiorstw przemysłowych zatrudniających siły najemne, właścicieli większych nieruchomości miejskich oraz synów byłych funkcjonariuszy. To nie było trudne - byłem aktorem bezpośredniego aparatu ucisku reżimu przedwrześniowego".

Żołnierz z kilofem

Jako podejrzany politycznie wylądowałem w batalionach pracy. Był rok 1952. Jak wyglądała rekrutacja? To było normalne powołanie do wojska. Stawiłem się na komisję wojskową. Z dworca pojechaliśmy pociągiem do Zabrza, a stamtąd pieszo do Mikulczyc, do baraków jednostki wojskowej. Tam nas ogolili. Nikt nam nie powiedział, jak długo ma trwać ta nasza służba - opowiada Jan Bógdoł. Od kolegów, którzy wcześniej byli zwerbowani jako żołnierze-górnicy, dostał wskazówki. "Jak będą pytali, kto ładnie pisze, zgłoś się od razu". Tak zrobił. - Byłem pisarzem trzy miesiące, a potem zjeżdżałem na dół i skończyło się pisanie - dodaje Jan Bógdoł. Któregoś dnia zawołał go szef kompanii: "W raportach nie zgadza się stan osobowy. Nie możemy doliczyć się pięciu osób. Musicie znaleźć, gdzie tu jest błąd. - Siedziałem nad tymi dokumentami cały dzień i noc. I znalazłem te pięć osób. I już nie musiałem zjeżdżać na dół. Prowadziłem magazyn z mundurami, bronią i prowadziłem całą administrację - mówi rozmówca. W dyżurce oprócz "pisarza" pracował "łącznik" między wojskiem a kopalnią i goniec, który przynosił rozkazy od dowództwa. Czasem zaglądał tu oficer informacyjny. - On był z politycznej formacji i bez mojej wiedzy zabrał mi jeden dokument. Ja się nie zorientowałem, a rozkaz przepadł. Na szczęście stawił się za mną dowódca kompanii. Ale potem był następny incydent. Upiliśmy się. Ja, mój pomocnik i łącznik. Nie wiem, jak to się stało, ale wylądowaliśmy na pobliskim cmentarzu - wspomina aktor. Zobaczyła ich żona jednego z dowódców kompanii. Zadzwoniła, że na cmentarzu leży trzech pijanych żołnierzy. Skończyło się pisanie, zaczęła praca na dole w kopalni. Na przodku. - Kiedy byłem już w cywilu, ogłoszono werbunek do kopalni Kleofas w Katowicach. Tu cyganiłem. Do lekarza zamiast mnie poszedł mój kolega. Miał słaby wzrok. Przyjaźniliśmy się, jego ojciec zginął w Katyniu. I tak dostałem orzeczenie, że jestem niezdolny do pracy dołowej - opowiada pan Jan. W tym czasie rozpoczęło swą działalność katowickie studium teatralne. Poszedł na egzamin i zdał. Do dyrekcji kopalni zwrócił się z prośbą o zwolnienie. Powiedział, że chciał pracować na dole, ale z przyczyn zdrowotnych się do tego nie nadaje...

"Nie graj tak Judasza"

Pracując w kopalni Kleofas ukończył kurs z wyróżnieniem na próbobiorcę. Dostał propozycję pracy na stanowisku kierownika kontroli jakości węgla w kopalni Wujek. - To była dość intratna praca. Wybrałem jednak studium aktorskie i potoczyło się to dalej... - mówi Jan Bógdoł.

W czasie okupacji i po był ministrantem. Należał do Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej. Brał udział w przedstawieniach. Grał Judasza. Pomagał im charakteryzator z Teatru Śląskiego. Specjalnie dla niego zrobił perukę. "Nie graj tak Judasza, bo wszyscy się nad tobą litują" - mówili. - Miałem kosmiczną tremę, ale jak wszedłem na scenę i zacząłem grać, poczułem smak aktorstwa - wspomina.

W latach 1948-1949 statystował w Teatrze Śląskim. Podczas nauki w studium posłuchał rady swojego wykładowcy: "Zacznij grać w małych teatrach, a potem wspinaj się coraz wyżej". - Grupą, w pięć osób, poszliśmy do jednego z najmniejszych teatrów, które mieliśmy w ofercie - do Grudziądza. A mogłem się zaangażować do teatru w Szczecinie czy Lublinie. Ale tym sposobem objeździłem całą Polskę - opowiada pan Jan.

Teatr w Grudziądzu był teatrem objazdowym. Wyjeżdżało się z reguły na 27 dni. Sztuki wystawiano w okolicznych miejscowościach. Grano w domach kultury, świetlicach, restauracjach. Czasem przy świeczkach, bo nie było prądu. A potem był teatr w Kaliszu, Szczecinie, Gnieźnie, Toruniu, Lublinie. Wrócił na Śląsk. Grał w Sosnowcu, Bielsku-Białej, Zabrzu, Katowicach.

- Urodził się syn i trzeba było osiedlić się gdzieś na miejscu - mówi Jan Bógdoł, współpracujący nadal z Teatrem Rozrywki w Chorzowie.

I się nie powtórzyło...

Aktorom śnią się czasem koszmarne sny. Ma się zastępstwo za kogoś. Jest więcej tekstu do nauczenia się i mało czasu. I nie ma nikogo, kto mógłby poratować, podpowiedzieć zapomnianą kwestię. - To mi się przytrafiło, gdy grałem Wincentego Pstrowskiego w filmie "Kto da więcej co ja?". - Fatalny scenariusz, filmik telewizyjny, kompletnie na zamówienie - wspomina. W jednej ze scen granych w cechowni w kopalni Wujek, Pstrowski przemawia do górników. Zapomniał tekstu. Improwizował. Tak dobrze, że reżyser zawołał: "To było świetne, musimy to powtórzyć!". I się nie powtórzyło...

- Stan wojenny? Ja byłem z tych, co bojkotowali. I jak to w życiu bywa, w tym czasie były najlepsze, również pod względem finansowym, propozycje. Odmawiałem. Wtedy też zakończyła się moja współpraca z telewizją - wspomina aktor.

Nie lubi oglądać swoich ról. To jak z obrazami. Ma się inne wyobrażenie o nich, gdy sieje tworzy, a inne, gdy zostaną ukończone. Czego mu brakuje? Zapachu szminki, mastyksu, tego klimatu dawnego teatru. Dziś aktorzy już się tak nie charakteryzują. Czego nie toleruje? Chamstwa i tupetu. Rozpychania się w łokciami.

Jaką rolę wspomina z sentymentem? Lenniego w "Myszach i ludziach" J. Steinbecka. - Suflerka tak się zapłakała, że nie była w stanie podpowiedzieć koledze tekstu, którego zapomniał - wspomina.

To, co robi w życiu, traktuje poważnie. W sztuce "Nie do obrony" Osborne'a grał Maitlanda. - Do tej roli przygotowywałem się bardzo długo i sumiennie. Dwie godziny dziennie ćwiczyłem dykcję. Niesłychanie obszerny materiał do zapamiętania - tłumaczy Bógdoł.

Od rzeźby do obrazu

Poważnie traktował też ceramikę. Posiada tytuł artysty-rękodzielnika ceramiki. W latach czterdziestych, kiedy statystował w Teatrze Śląskim, zapisał się do ogniska plastycznego działającego w Domu Kultury przy ul. Francuskiej. Zajęcia z rzeźby prowadził Jan Wysocki, przedwojenny medalier. Zapisał się także na lekcje z malarstwa. I wtedy też był problem, czy nie zająć się tym na poważnie... Zamiłowanie do tych form artystycznych wróciło w latach siedemdziesiątych. - Bardzo intensywnie zajmowałem się wówczas ceramiką. Niemalże na skalę przemysłową. Przez 15 lat. Potem się już nie opłacało - wspomina artysta.

W piwnicy u kolegi wybudowali piec. Potem powstał drugi u innego kolegi. A trzeci u kuzyna - również w piwnicy. - Wzorowałem się na ceramice huculskiej. Wykonywałem różne wzory, formy. Tworzyłem ozdobne kafle, popielniczki, figurki, wazoniki. Większość szła do "Cepelii" - wspomina.

Tym sposobem "przerobił" parę dobrych ton gliny i gipsu. Wróciło i malarstwo. Towarzyszy mu od pięciu lat. W "Studiokoncept" przy ul. Katowickiej w Chorzowie odbył się w listopadzie ubiegłego roku wernisaż Jana Bógdoła pod tytułem "Vis - a - vis Teatru". - Wiem, że nie osiągnę już tej możliwości wyrażenia się przez własne środki wyrazu artystycznego. Wiem, że do tego nie dojdę. Maluję tak, jak mi się podoba. Nie jestem zawodowym malarzem, nie muszę się wymądrzać. Czy pułap własnej satysfakcji osiągnąłem? Tak - mówi.

Podczas wystawy można było zobaczyć m.in. cykl obrazów "Korytarze", a także te o tematyce teatralnej oraz morsko-żeglarskiej.

Marynarzem nie został

Żegluje po mazurskich jeziorach, Morzu Bałtyckim i Śródziemnym. W gimnazjum zapisał się do kółka Ligi Morskiej. Ukończył pierwszy kurs. I też nie obyło się bez cygaństwa. Nie mógł powiedzieć prawdy o sobie. Wymyślił swoją historię. Uwierzyli. Nim został żołnierzem-górnikiem pracował w Lidze Morskiej. Okręg mieścił się w Gliwicach. Prowadzono szkolenia żeglarskie do szkoły morskiej i marynarki wojennej. Jan Bógdoł był instruktorem.

- Wówczas chciałem związać swoją przyszłość z morzem. Był rok 1948. Poszedłem na kurs do Państwowego Centrum Wyszkolenia Morskiego. Pruska dyscyplina. Pobudka o piątej rano. Pierwszy tydzień - praca w stoczni. Dragi - rejs Szczecin - Dziwnów, a trzeci - prace związane z rybołówstwem. Ukończyłem go, jako jeden z niewielu, ale po nim odechciało mi się zostać marynarzem - opowiada.

Strach ma smak jabłek

Strach. To uczucie lęku pamięta bardzo dobrze. Był wtedy dzieckiem. Miał 9 lat, gdy wybuchła wojna. - Wynajmowaliśmy pokój. Brat był w wojsku. Matka bez zawodu, bez środków do życia. Potem matka na noc chodziła do pracy do sortowni. Ja pozostawałem sam w domu. Strasznie się bałem. Pamiętam bombardowanie w Katowicach. Kilka bomb spadło niedaleko ul. Wojewódzkiej, gdzie mieszkaliśmy. Słyszałem, jak mi serce waliło. Bałem się ruszyć -wspomina Jan Bógdoł.

Wstawał wcześnie rano. O godzinie 5 odprawiano niedzielną mszę św. Był ministrantem. Otwierał kluczem drzwi kościoła i po krętych schodach wchodził na dzwonnicę. Któregoś dnia, gdy zabrzmiał już dzwon, zauważył, że za drzwiami ktoś stoi. Z całej siły pchnął je i zaczął uciekać. Potem już zawsze odruchowo sprawdzał, czy za drzwiami nikogo nie ma. Zimą 1945 roku wkroczyli Rosjanie. - Wtedy mieszkałem z mamą przy ul. Wodnej, przeprowadziliśmy się. Było widać wieżę kościoła Mariackiego. Widziałem, jak ją Rosjanie ostrzeliwali - wspomina. Z synem sąsiadki poszli na szaber. Puste ulice, pootwierane sklepy i magazyn z jabłkami. Nabrał ich za koszulę, wypchał nimi pumpy. Wracali. Zatrzymał go rosyjski żołnierz. Miał skrzynkę jabłek. Kazał chwycić z drugiej strony i nieść. Aż do Bogucic. Potem powiedział, żeby szedł do domu. - Koło kościoła Mariackiego stał żołnierz z bronią w ręku. Właściwie to było dziecko w rosyjskim mundurze. Panicznie się bałem - mówi.

Ojca zabili w piwnicy

Wincenty Bógdoł urodził się niedaleko Strzelec Opolskich. Jako młody chłopak trafił do armii pruskiej, potem był w niewoli francuskiej. Po powrocie brał udział w powstaniach śląskich. Służył w żandarmerii powstańczej w komisariacie w Bogucicach. Pracował potem w policji plebiscytowej jako telegrafista.

- Tuż przed wybuchem wojny wysłał mnie, brata i mamę do rodziny na wieś, do Brzezinki Śląskiej. Wtedy widziałem go po raz ostami, kiedy wyjeżdżaliśmy z Katowic - wspomina pan Jan. Pod koniec 1939 roku do domu państwa Bógdołów dociera kartka. "Jestem zdrowy, przebywam w więzieniu rosyjskim, pozdrawiam żonę i dzieci". Pisana w języku niemieckim. W nazwisku błąd. Ktoś w imieniu ojca napisał tę kartkę.

Dwa lata temu pan Jan dowiedział się, kto był jej autorem - Ryszard Klachacz. Policjant, kolega ojca. Trafił do niewoli radzieckiej, uciekł z transportu do Ostaszkowa. O tym, gdzie zginął ojciec, pan Jan dowiedział się dopiero z list, które z Rosji przywiózł Jaruzelski. Na jednej z nich znalazł nazwisko - Wincenty Bógdoł.

- W 1995 roku byłem po raz pierwszy w Miednoje. Teraz tam jest cmentarz - mówi. Jeńców z obozu w Ostaszkowie przewożono do Tweru. Tu, w piwnicy, odbywała się egzekucja. Ciała były wynoszone bocznym wejściem. W ten sposób wymordowano cały obóz w Ostaszkowie - około 6300 jeńców, w tym blisko 5000 policjantów.

Jan Bógdoł z ramienia Stowarzyszenia "Rodzina Policyjna 1939 roku" przez 15 lat opiekował się katowicką Izbą Pamięci, w której gromadzone są dokumenty, fotografie, osobiste przedmioty ukazujące dramat śląskich i polskich policjantów.

- Byłem synem policjanta. Nauczyłem się cygaństwa. To nie było trudne, byłem aktorem. To pomagało. Przedwojenny policjant - to przywoływało złe konotacje... Przyzwyczaiłem się do tego - dodaje Jan Bógdoł.

To się nie sprawdziło

Jak byłem młody, nie spodziewałem się, że dożyję 2000 roku. A mamy 2009 rok. Założyłem album rodzinny. Mówiłem, że jak go zapełnię i nie będzie już miejsca na dalsze fotografie - to będzie już koniec. Ale pojawiły się komputery i aparaty cyfrowe... Mówiłem: nie będę dłużej pracował w teatrze, niż to jest konieczne. Miałem do czynienia z osobami starszymi, aktorami. Zapominali tekstu. A taka praca, to koszmar... To też się nie sprawdziło.

- Mówiłem sobie, że jak będę na emeryturze, to się nie będę oglądał za młodymi, ładnymi dziewczynami. To też się nie udało.

28 marca w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach odbędzie się jubileusz 50-lecia pracy artystycznej Jana Bógdoła. Uroczystość ta będzie połączona z wystawą prac malarskich aktora-artysty oraz sztuką "Poskromienie złośnicy " Szekspira w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji