Warsiawski klimat
- Była to nowoczesna dzielnica, zamożna. Przed wojną wszyscy się tu znali. To małe miasteńko, które zaczynało się przy rondzie Waszyngtona, a kończyło placem Przymierza, może zahaczało o Wersalską i rozciągało od Wisły do ul. Londyńskiej. Dziś zamiast kameralnej Kępy mamy wielkie miasto, w którym nawet kina nie ma - opowiada Jan Kobuszewski, współautor książki o Saskiej Kępie.
Jest Pan autorem książki...
- Trudno mówić o autorstwie. Siostrzenica Hanna Faryna-Paszkiewicz poprosiła mnie, podobnie jak parę innych osób, o podzielenie się wspomnieniami. Powstał fragment "Topielec, Bocian, Sacharyna i inni" . Tak nazywali się moi najbliżsi koledzy z powojennych czasów na Saskiej Kępie.
Dużo czasu spędził Pan po tej stronie Wisły?
- Wiele ważnych lat, dlatego w moim sercu Saska Kępa jest na pierwszym miejscu. Byłem dzieckiem okupacji i Powstania Warszawskiego. To wczesne dzieciństwo było przepojone krwią i tragedią moich kolegów. Dopiero wiele miesięcy po wojnie, właśnie na Saskiej Kępie, stałem się na powrót chłopcem, a nie "starym malutkim" .
Jakie było pierwsze wspomnienie związane z tą dzielnicą?
- Rok 1938 - wiosna, a może lato. Miałem cztery lata. Przejeżdżałem z ojcem przez most Poniatowskiego i spytałem, dokąd się wybieramy. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem nazwę: Saska Kępa. A potem, w czasie okupacji, często znajdowałem schronienie w sklepie pasmanteryjnym przy ul. Francuskiej 16. Prowadziła go ciocia Janeczka - w trudnych wojennych czasach jej sklep ratował nas z nędzy. I wykształcił - i moje siostry, i mnie.
Jak odkrywał Pan Saską Kępę dla siebie?
- Po wojnie trafiliśmy do domu przy ul. Królowej Aldony. Tam spędziłem cudowne lata spóźnionego dzieciństwa, a kiedy zrobiłem dyplom w 1956 r. i pobraliśmy się z Hanią Zembrzuską, to właśnie w mieszkaniu przy Aldony 3, spędziliśmy pierwsze lata małżeństwa. Saska Kępa to także szkoła w baraku i liceum przy ul. Paryskiej. W kościele przy ul. Nobla byłem ministrantem, a komisariat przy ul. Styki poznałem dzięki lanym poniedziałkom.
Podobno znał Pan Wiecha?
- Stefan Wiechecki mieszkał przy ul. Berezyńskiej i najbezczelniej się pochwalę, że darzył mnie przyjaźnią.
W zawartych w książce felietonach Wiecha Saska Kępa jawi się jako dzielnica z warsiawskim klimatem. Jak Pan ją zapamiętał?
- Była to nowoczesna dzielnica, zamożna. Przed wojną wszyscy się tu znali. To małe miasteńko, które zaczynało się przy rondzie Waszyngtona, a kończyło placem Przymierza, może zahaczało o Wersalską i rozciągało od Wisły do ul. Londyńskiej. Tam, gdzie dziś są blokowiska, były pola rabarbaru a w miejscu osiedla Gocław lotnisko aeroklubu. Dziś zamiast kameralnej Kępy mamy wielkie miasto, w którym nawet kina nie ma. Wspomniana przez Wiecha w felietonach "sowa", czyli kino "Sawa", już nie istnieje.
W książce "Saska Kępa..." sporo miejsca poświęca Pan Wiśle.
- To najpiękniejsza rzeka, ale zdradliwa. Pamiętam pewną czerwcową niedzielę - w ciągu kilku godzin przy plaży miejskiej utopiło się osiemnaście osób. Do dziś mam kąpielówki z tamtych czasów z zardzewiałym śladem po agrafce, bo kiedy w wodzie łapie cię kurcz, trzeba się szybko agrafeczką ukłuć. Tego się na Kępie nauczyłem.
I czego jeszcze?
- Pływać, tańczyć jeździć na nartach (z Wału Szwedzkiego), odbijać piłkę. I palić papierosy. To ostatnie mi, niestety, do dziś zostało.