Artykuły

Wielka gwiazda z Krakowa

- Uwielbiam śpiewać, ale też kocham teatr. W tej roli za każdym razem mogę tworzyć zupełnie inny świat Dopóki będę miał w sobie młodość i energię, będę śpiewał Don Giovanniego, a jak coś się we mnie wypali, zacznę śpiewać ojców i dziadków - mówi MARIUSZ KWIECIEŃ, krakowianin, solista MET.

Łączy w sobie młodzieńczą werwę i dojrzały profesjonalizm. Z wybitnym barytonem urodzonym pod Wawelem, Mariuszem Kwietniem, obecnie gwiazdą nowojorskiej Metropolitan Opera, rozmawia Joanna Weryńska

Kiedy zaczął Pan śpiewać?

- Śpiewu zacząłem się uczyć już w szkole podstawowej. W liceum śpiewałem w chórze, przymuszony przez nauczycielkę muzyki.

W jaki sposób Pana zmusiła?

- Zrobiła w klasie przesłuchanie. Wybrała kilka osób, w tym mnie. Powiedziałem jej wprost, że nie będę śpiewał. Ona na to, że w takim razie muszę zgłosić się do szkoły z rodzicami. Pomyślałem- "to moja druga lekcja w liceum i już mam przyjść z rodzicami". Dałem za wygraną. Poszedłem na próbę. 'Tak wsiąkłem, że nie można było mnie stamtąd wyciągnąć żadną siłą.

Czy to sprawiło, że postanowił Pan zdawać na studia muzyczne?

- Nigdy nie wyobrażałem sobie siebie studiującego chemię czy matematykę, poza tym nie chciałem iść do wojska, więc pomyślałem, dlaczego nie? Po pewnym czasie przeniosłem się do Warszawy, gdzie uczył mnie prof. Włodzimierz Zalewski. Uznałem, że mężczyzna może nauczyć mężczyznę więcej niż kobieta.

Czego na przykład?

- Męskiego podejścia do śpiewu. Nie ma znaczenia, czy mam katar czy chrypkę, Zalewski zawsze powtarzał, "To jest twój zawód. Swoim głosem musisz zarobić na chleb".

Taka męska musztra jest potrzebna młodym śpiewakom, którzy zwykle pieszczą się z sobą. Nauki Zalewskiego do dziś zostały mi w głowie.

Ja udało się Panu dostać do nowojorskiej Metropolitan Opera?

- Miałem sporo szczęścia. Kiedy zaśpiewałem w Hamburgu jedną z małych ról w światowej premierze "Króla Kandaules", podszedł do mnie nowojorski agent i zaproponował przesłuchanie. Poczułem się trochę zagubiony. Moja kariera zaczynała kwitnąć w Europie, a tu nagle ktoś chce mnie wyrwać do Ameryki, ale spróbowałem. Zaśpiewałem i dostałem propozycję wzięcia udziału w programie dla młodych artystów w Metropolitan Opera.

Jak wyglądały tam zajęcia?

- Bywało ciężko. Mój dzień rozpoczynał się od nauki języków i pracy ze śpiewakami oraz pianistami. Zasypywano nas dużą liczbą utworów. Czasami kończyłem o północy, a już następnego dnia o 9 musiałem być w pracy. Raz przez awarię metra spóźniłem się na zajęcia 15 minut, dano mi do zrozumienia, że jeśli to się powtórzy, zostanę zwolniony. Ale równocześnie zacząłem dostawać propozycje udziału wpoważnych spektaklach. Dyrektor Metropolitan Opera podjął więc decyzję, że lepsza będzie dla mnie praca na scenie. Posypały się role -tytułowa w "Don Giovannim", Enrica w "Łucji z Lammermoor" czy Almavivy w "Weselu Figara".

A kiedy po raz pierwszy zagrał Pan Don Giovanniego?

- Siedem lat temu w Tokio, pod batutą słynnego Seigi Ozawy. Zostałem wtedy zaangażowany w zastępstwie za słynnego barytona, Bryna Terfela. Zaśpiewałem i odniosłem sukces. Ta rola już od pierwszych spektakli stała się moją ulubioną.

Co Pana w niej najbardziej pociąga?

- Uwielbiam śpiewać, ale też kocham teatr. W tej roli za każdym razem mogę tworzyć zupełnie inny świat. Tu mogę się wyszaleć na scenie. Raz jestem demoniczny, innym razem romantyczny, zabijam, uwodzę, a mimo tego nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, kim jestem. Dlatego wybieram śmierć. - Dopóki będę miał w sobie młodość i energię, będę śpiewał Don Giovanniego, a jak coś się we mnie wypali, zacznę śpiewać ojców i dziadków.

A jak występuje się Panu w tej roli na deskach Opery Krakowskiej. Pytam, bo w Polsce śpiewa Pan rzadko...

- Wynika to z tego, że dyrektorzy rodzimych teatrów po prostu rzadko mnie zapraszają, albo proponują role, których ja z kolei śpiewać nie chcę. Jednak Kraków jest dla mnie miastem szczególnym. Tutaj się urodziłem i wychowałem. Nawet ostatnio kupiłem nowy dom pod Krakowem, więc jest to miejsce, do którego będę systematycznie wracał. Tutaj mieszka cała moja rodzina. W moich żyłach płynie krakowska krew. Podoba mi się, że to miasto żyje swoim własnym życiem - nie do końca poddaje się trendom. Żeby wystąpić w Krakowie trzeba się wpisywać w jego stylistykę.

I to mówi Pan, światowa gwiazda?

- Tak, z pełnym przekonaniem. Zresztą nie uważam się za gwiazdę. Po prostu wychodzę na scenę i śpiewam najpiękniej jak potrafię. Zawsze szczerze.

Ma Pan jakieś ulubione miejsca pod Wawelem?

- Kocham cały Kraków i jego okolice, a wieczory najbardziej lubię spędzać ze znajomymi na Kazimierzu. Tam bawi się młoda część krakowian, do której jeszcze się zaliczam. Uwielbiam też ojcowski park i jego fantastyczne białe skałki.

A gdzie śpiewa się Panu najlepiej?

- W Metropolitan Opera. Znam tam każdy kąt, wszystkich reżyserów i dyrygentów. No i, jakby nie było, spędziłem tam już dwanaście lat. To moja opera-matka. W żadnym innym teatrze nie wystąpiłem tyle razy. Myślę, że tak zostanie. Większość moich kontraktów na daleką przyszłość podpisałem właśnie z Metropolitan Opera.

Ma Pan 36 lat i osiągnął Pan już szczyty. Czego jeszcze Panu życzyć?

- Bym kiedyś miał tak fantastyczną sytuację zawodową, żeby śpiewać tylko cztery a nie 15 projektów na rok. Chciałbym spędzać czas na podróżach, zwiedzać, fotografować i fantastycznie bawić się z przyjaciółmi. Na przykład na Karaibach, które kocham.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji