Nagie aktorstwo
Już po trzecim dzwonku, teatralny parter, jak i balkon, wypełniony po brzegi, a scena wygląda tak, jakby przez najbliższych parę godzin nic nie miało być grane. Kurtyna wysoko podniesiona, więc widać całe wnętrze: czarną, tylną ścianę z drzwiami na korytarz (prawdziwy, a nie - sceniczny), bliżej rampy niechlujnie stoi krzesło, głębiej metalowe łóżko, bez materaca, z obnażoną siatką; jeszcze jakieś graty - wszystko bez ładu i składu. Mało tego: pierwsze rzędy foteli na parterze przykryte są szarym płótnem. W czwartym (a może piątym?) zainstalowany został reżyserski pulpit. Widać na nim lampę, teraz zapaloną, telefon, egzemplarz jakiegoś tekstu. Ani chybi dopiero co skończyła się próba. Lub za chwilę się zacznie. Rzeczywiście - nonszalancko zachowujący się młody człowiek sprawdza coś przy pulpicie, a potem siada, a właściwie kładzie się, zadzierając wysoko nogi, w fotelach trzeciego rzędu, po lewej stronie, tuż obok przenośnych schodków, łączących teraz widownię ze sceną.
Próba? Ależ widzowie, którzy szczelnie wypełnili parter i balkon, choć są wśród nich zapewne i ludzie teatru, ba, może i znajomi mających właśnie wystąpić, nie przyszli podglądać aktorów przy pracy. Przyszli obejrzeć - efekt. I tak w istocie będzie. Akcja sztuki, którą dziś wieczór daje Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy, rozgrywa się bowiem w teatrze - i na scenie, i na widowni. Oto i cała tajemnica. Tym samym rozbebeszona scena, założone płótnem fotele - to scenografia (według projektu Aleksandry Semenowicz), a nonszalancki młody człowiek, Krzysztof Stelmaszyk, nie jest nonszalanckim prywatnie, lecz gra Asystenta. Tak więc spektakl już się zaczął.
Sztuka Tankreda Dorsta "Ja, Feuerbach" (bo o niej tu mowa) nie jest zbyt wymyślna pod względem dramaturgicznym. Akcja ma w niej charakter szczątkowy: sprowadza się do tzw. "przesłuchania". Tytułowy bohater, znany ongiś aktor Feuerbach, chce dostać rolę w przygotowywanym właśnie spektaklu. Lettau, reżyser, obiecuje go przesłuchać (w krajach, gdzie aktorzy nie są zatrudniani etatowo, tego rodzaju egzamin jest czymś zwyczajnym). Owa obietnica należy wszakże do przedakcji. Właściwe wydarzenia sceniczne rozpoczynają się w chwili, gdy Feuerbach stawia się w teatrze. Punktualnie. Lettau natomiast spóźnia się. Godzinę. Półtorej. W tym czasie Feuerbach wchodzi w utarczki z Asystentem, próbuje zainteresować go swoimi umiejętnościami, wciągnąć w rozmowę o teatrze, o istocie zawodu aktora. Ta prawie dwugodzinna obecność na scenie, obecność intensywna, utrudniana krzątaniem się ekipy technicznej - wyczerpuje Feuerbacha. Tym bardziej iż aktor walczy nie tylko z otaczającą go pustką, z arogancją Asystenta, ale i z własną chorobą: pauzował siedem lat, jak się okazuje, z powodu "labilności psychicznej". W rezultacie, gdy Lettau wreszcie przychodzi (nie widzimy go, informuje o tym jedynie Asystent), przygotowany popis nie wypada tak, jak by należało. To wszystko.
Jak widać, spektakl nie kusi ani widowiskowością, ani intrygą. Co, wobec tego, każe tak wielu widzom przychodzić na to przedstawienie? Byliżby to smakosze arcydzielności słowa? Przewrotnych psychologicznych analiz? Ależ utwór Dorsta (napisany, jak większość sztuk niemieckiego dramaturga, przy współudziale jego przyjaciółki, Ursuli Ehler), choć zaleca się bezpretensjonalnością i dobrym rzemiosłem, nie należy przecież do arcydzieł. Więc? Owszem, na widowni są i koneserzy. Przyszli dla aktorskiego kunsztu. Magnesem jest Łomnicki. To on gra Feuerbacha.
Pierwsze kwestie padają w ciemności. Aktor, przybyły na "przesłuchanie", domaga się światła, próbuje nawiązać kontakt z reżyserem, który, jak mu się wydaje, powinien być gdzieś na widowni, w pierwszych rzędach. Już w tym momencie zaczynamy wyczuwać, że Feuerbach to człowiek dramatycznie pęknięty: poczucie własnej wartości sąsiaduje w nim z zagubieniem. Toteż gdy wreszcie zapala się światło, z niejakim zdziwieniem konstatujemy, że na środku sceny stoi starszy pan, owszem, zniecierpliwiony, ale to i wszystko. Żadnego zagubienia, żadnych dramatyzmów. Może decyduje o tym ubranie: zwykły, jasny garnitur, białe buty. I postawa starszego pana: jakby przepraszająca. Rychło jednak odnawia się pierwsze wrażenie, to z ciemności. Oto Feuerbach, opuściwszy scenę - "Nie przyszedłem tu po to, żeby prezentować się /.../ asystentowi" - zmienia decyzję, wraca. Przejście ku rampie znów sygnalizuje wewnętrzną sprzeczność: siłę i strach, chęć powrotu i ucieczki. Nie ma w tym żadnych pantomimicznych sztuczek: Łomnicki idzie "zwyczajnie", owszem, poły rozpiętej marynarki odchylają się nieco na boki. To wszystko, żadnych dodatkowych znaków zewnętrznych. Wymowa tej sekwencji bierze się bowiem ze zbudowanego wcześniej napięcia.
Będzie wszakże i prestidigitatorstwo. Łomnicki, zgodnie z didaskaliami, czyni Feuerbacha "wirtuozem w sztuce naśladowania". Etiudy-gesty: park, konfesjonał, salon, w przytułku - "ostatnia stacja złamanego życia", "petent w poczekalni". Skrót. Precyzja. Etiudy te Feuerbach gra dla Asystenta, ale bardziej jakby dla siebie: cieszy się możliwością ich wykonywania. Łomnicki delikatnie cieniuje niuanse: ten gest (zdaje się mówić Feuerbach) - to dla ciebie, panie Asystencie; raczej - panie Ignorancie. Ten zaś - dla mnie; i dla Wysokiej Sztuki Teatru. Widz, oczywiście, czyta obie kategorie znaków. Z ich zsumowania powstaje dodatkowa wartość. Łomnicki, rzecz jasna, zakładał owo "dodawanie". I jako aktor, i jako reżyser przedstawienia.
A oto po sztukmistrzowskiej pysze - lekcja pokory. Tak, tak, pokory. Bo aktor, aby osiągnąć prawdziwą wielkość, aby znaleźć się w stanie łaski ("to pojęcie religijne" - wyjaśnia Feuerbach), musi uczyć się pokory. Musi wyrzec się wszystkiego, nawet siebie. Tak to sztuka i etyka przenikają się. Swoją rozprawę o pokorze Feuerbach "ilustruje" fragmentem "Kwiatków świętego Franciszka". Łomnicki, zgodnie z sugestią dramatopisarza, mówi ten fragment po włosku. A przecież, bez zaglądania do "ściągi" (w programie teatralnym wydrukowane jest tłumaczenie), wydaje nam się, iż rozumiemy ową wspaniałą przypowieść. Mało tego: widzimy nadfruwające ptaki, choć na scenie jest tylko aktor. Nagie aktorstwo Łomnickiego osiąga niebywałą precyzję. I sugestywność.
Gdyby Feuerbacha zagrał aktor o przeciętnych umiejętnościach, sztuka Tankreda Dorsta byłaby taką sobie komedyjką. Gdyby w roli tej obsadzono dobrego aktora, ale bez dorobku ważkiego kulturowo, spektakl stałby się - co najwyżej - krytyką instytucji "przesłuchań". W wykonaniu Łomnickiego jest to rzecz nie tylko o kondycji aktora, ale i pełnej dramatyzmu kondycji człowieka. Twórczość, prawdziwe realizowanie człowieczego posłannictwa - w świecie płaskich dążeń - ociera się bowiem o szaleństwo.
Dlatego Łomnicki-reżyser kazał zagrać sobie-aktorowi nie tylko Feuerbacha, ale i Łomnickiego-aktora. Stąd autocytaty z poprzednich ról: Salieriego, Artura Ui, Edypa. W wyniku "podmiany" - z ignorancją i chamstwem, z bylejakością nastającego teatru zderza się nie "jakiś tam" Feuerbach, ale Mistrz, któremu niejeden z nas zawdzięcza cząstkę swej osobowości. Przez to mocniej czujemy gorycz owego zderzenia.