Artykuły

Cztery trupy i wesele

Otwarcie sezonu w Teatrze Polskim "Zwodnica" było posunięciem strategicznym. Nie wierzę, aby powstało przedstawienie gorsze, następne mogą być już tylko lepsze.

Sztuka spółki autorskiej Thomas Middleton i William Rowley jest jedną z dziesiątków krwawych historii, które w XVI i XVII wieku w Anglii wywoływały radość gawiedzi, podobnie jak dzisiaj wideosieczka sensacyjna. Oba gatunki rozrywki żerują na tych samych, najniższych instynktach, dowcip krąży wokół genitaliów, krew chlupocze w butach, a trup ściele się gęsto. Różnica polega na tym, że w teatrze elżbietańskim więcej się mówiło, i to wierszem, ale to jeszcze nie powód, żeby robić dziś na scenie konkurencję Schwarzeneggerowi.

W "Zwodnicy" (1622), która jest jedną z najlepszych realizacji gatunku, mamy tylko cztery trupy i jedną noc poślubną. Tematem jest perwersyjny związek między nadobną córką kasztelana Beatrice i szpetnym sługą De Flores, których połączyła zbrodnia. Nie sądzę, żeby dało się z tego tekstu wyciągnąć coś więcej niż psychologiczny horror, ale nawet tego nie potrafią aktorzy Teatru Polskiego pod kierunkiem reżysera Wojciecha Adamczyka. Natomiast to, co robią na scenie, to jest horror niewątpliwy.

Piotr Bąk w roli narzeczonego Beatrice, Alonza, daje koncert nadętej recytacji, szczęściem jest, że już na wstępie ginie. Magdalena Homanowska (Diafanta) nie zna chyba innej intonacji niż intonacja pytania i wszystkie swoje kwestie wygłasza? w ten sam? sposób?.Małgorzata Sadowska w roli tytułowej Zwodnicy - Beatrice - irytuje nieszczerymi wybuchami miłości i gniewu, a jej partner Zbigniew Bielski (De Flores) groźnie chrypi. Adam Biedrzycki i Robert Czebotar w rolach wariatów pokazują, że zły smak nie ma granic: pierwszy pieje i sepleni, drugi skacze jak żaba potwornie się krzywiąc. Od dowcipnych kalamburów, które wygłasza Stanisław Niwiński (Lolio), można umrzeć, ale z nudów. Po scenie snuł się jeszcze jakiś smutny gitarzysta i czytał wiersze z programu przedstawienia, zapewne bowiem zgubił egzemplarz i nie zdążył na czas nauczyć się roli. Kiedy wreszcie zagrał na swej gitarze, z głośników rozległy się, o dziwo, fanfary, grane bynajmniej nie na instrumencie strunowym.

W którymś momencie aktorzy zaczęli wchodzić na salę wejściem dla publiczności, co natchnęło mnie nadzieją, że za kulisami pojawił się wreszcie

ktoś rozsądny i zatarasował im drogę na scenę. Niestety, radość trwała krótko.

Scenografia Grzegorza Małeckiego utrzymana była w stylu "Odbudowa Teatru Narodowego": stylowe łuki z kolumienkami, zamykane budowlanym płotem z desek. Przy energiczniejszych ruchach ściany się chwiały. Muzyka opracowana przez Małgorzatę Przedpełską-Bieniek świetnie pasowałaby do filmów przyrodniczych, na przykład "W głębinach mórz" albo "Życie płciowe świstaków". Kiedy było o miłości, słyszeliśmy ptasie trele, kiedy na scenie pojawiał się czarny charakter -z głośników wydobywało się ponure burczenie. Z efektów odnotowałem kolorowe światełka i dymy, które z reguły towarzyszą podobnym szmirom.

Podziwiam tupet reżysera, który wyszedł do oklasków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji