Artykuły

Musicale wysokiego ryzyka

Wystawianie sztuk i musicali za własne pieniądze to zajęcie kaskaderskie. Wielu się na tym sparzyło, a mimo to kolejni ciągle próbują. - Koszty produkcji mamy już w Polsce na światowym poziomie. Przygotowanie dobrego spektaklu to minimum milion złotych. Tylko że na świecie za bilet płaci się równowartość stu dolarów - mówi Marcin Perzyna, producent "Opentańca". Polski widz nie zapłaci więcej niż 60-80 zł, bo go na to nie stać.

Studio Buffo, pierwszy prywatny polski teatr, znajduje się w Warszawie tuż za hotelem Sheraton. Gdy na ciasnej scenie aktorzy odśpiewują finałowy song "Wierzę", zrywa się burza oklasków. Musical "Metro" wystawiono właśnie po raz 1210. Niewielu twórców w świecie może się pochwalić takim wynikiem. A wciąż są chętni na bilety, bo to spektakl kultowy. Na "Metrze" wychowało się parę pokoleń widzów i aktorów. Pierwszy polski musical zrobiono za prywatne pieniądze przedsiębiorcy Wiktora Kubiaka na początku lat 90. Opłaciło się. A jego twórcy - Janusz Józefowicz i Janusz Stokłosa - zdobyli serca masowej widowni. - Wtedy musieliśmy sobie powiedzieć - wierzymy. Wierzymy, że prywatny teatr w Polsce ma sens - mówią.

W 1996 r. wyrzucono ich z "Metrem" z Teatru Dramatycznego. Gdy zdecydowali się otworzyć własną scenę, wielu wróżyło im porażkę. - To było kaskaderskie przedsięwzięcie - przyznają. Dwóch artystów - reżyser i kompozytor - musiało nagle przestawić się na myślenie o biznesie. Musieli nauczyć się zasad naliczania VAT, amortyzacji środków trwałych, składek ZUS. Gdy Józefowicz-choreograf wymyśla spektakularną scenę z tancerzami, w głowie Józefowicza-biznesmena pojawia się natychmiast pytanie - ale ile to będzie kosztować? - Ta wojna postu z karnawałem trwa od początku, w końcu zawsze zwycięża artysta - deklarują obaj. Szybko jednak przyznają, że gdyby nie zdrowy rozsądek, dawno musieliby zwinąć interes. Na razie wychodzą na swoje.

W branży mówi się o nich z zazdrością - golden touch, czego się nie dotkną, zamieniają w złoto. Ale też ryzykują coraz bardziej. Najnowsza superprodukcja - musical "Romeo i Julia" - kosztowała 1,5 mln zł. Wystawiają go na Torwarze, bo to jedyne miejsce w Warszawie, które zmieściło scenografię i ma odpowiednio dużą widownię. Szekspirowską historię miłosną przenieśli w czasy współczesne, a szekspirowską frazę zmienili na młodzieżowy slang. Od październikowej premiery spektakl widziało 50 tys. widzów. Józefowicz i Stokłosa są dobrej myśli i wierzą, że będą mieli kolejny hit. - Jak dotąd nie straciliśmy na żadnym przedsięwzięciu - chwalą się. Mają swoją markę i swoją publiczność. Ale zanim osiągną kolejny sukces, "Romeo i Julia" musi pójść przy pełnej widowni kilkadziesiąt razy.

Łatanie, dopinanie

Przed "Romeem i Julią" na Torwarze miała być wystawiana "Bajlandia" - musical dla dzieci. Grupa prywatnych producentów, wcześniej bez doświadczenia w branży, wynajęła halę, zaangażowała gwiazdy. Główne role mieli grać Kayah i Krzysztof Kolberger. Odbyło się tylko jedno przedstawienie - premiera. Projekt skończył się spektakularną porażką. Po "Bajlandii" pozostały niezapłacone rachunki, odłączone telefony, rozczarowani aktorzy i widzowie. Klapą okazała się próba wystawienia w Polsce musicalu "Carmen", w którym tytułową rolę miała zagrać znana śpiewaczka operowa Małgorzata Walewska. Hiszpański producent zwraca pieniądze za bilety.

Takich wpadek nie zaliczają teatry finansowane z publicznych pieniędzy. A jest ich w kraju zdecydowana większość. Stołeczna Roma wystawia światowe musicalowe szlagiery - "Koty", "Grease", "Miss Saigon". Władze miasta lubią się tym chwalić i co roku wspomagają Romę kwotą 10 mln zł. Dyrektor sceny Wojciech Kępczyński twierdzi, że cała dotacja z miasta idzie na pokrycie kosztów administracyjnych i remonty rozsypującego się gmachu. Na przygotowanie spektakli i tak musi szukać sponsorów. Ale prywatni producenci zazdroszczą mu komfortu. - To jakby mi ktoś dopłacał do biletu 150-180 zł - mówi jeden z nich. Oczkiem w głowie lokalnych samorządów są też Teatr Muzyczny w Gdyni i Teatr Rozrywki w Chorzowie, regularnie wystawiające rewie i musicale.

Teatry publiczne mają z góry zagwarantowane dochody. Przedsięwzięcia prywatne muszą zderzyć się z rynkową rzeczywistością. A to bywa bolesne. - Od dwudziestu lat próbuję znaleźć jedną receptę na sukces, ale chyba jej nie ma - śmieje się Marek Szpendowski, szef agencji Viva Art Music. Jego firma żyje głównie z organizacji koncertów gwiazd muzycznych, m.in. Rolling Stonesów, Stinga, Bryana Adamsa. - Próbowaliśmy też musicale: "Złe zachowanie" i "Kwiaty we włosach", ale to trudne - mówi. Zazwyczaj nie dopinają się rachunki.

Marcin Perzyna, producent wystawianego w największych miastach show tanecznego "Opentaniec", pracował w USA jako organizator koncertów. Przyjrzał się dobrze, jak funkcjonuje nowojorski Broadway. - Koszty produkcji mamy już w Polsce na światowym poziomie. Przygotowanie dobrego spektaklu to minimum milion złotych. Tylko że na świecie za bilet płaci się równowartość stu dolarów - mówi. Polski widz nie zapłaci więcej niż 60-80 zł, bo go na to nie stać.

- Kultura to papierek lakmusowy kondycji gospodarki. Najłatwiej wykreślić ją z listy wydatków - mówi Józefowicz. Gdy w 2001 r. zaczął się kryzys, w Studio Buffo natychmiast odczuli odpływ publiczności. - Ludzie nie mieli nastroju do rozrywki. Było ciężko, zastanawialiśmy się, czy nie zamknąć interesu - wspominają. Ale znów wykazali się niezłą intuicją. Pojechali do Moskwy, gdzie wystawili rosyjską wersję "Metra". To był kolejny celny strzał. - Tam jest pół miliona ludzi, dla których 200 dol. za bilet to niewiele - mówi Józefowicz. Znów zgarnęli premię za pierwszeństwo. Dopiero po "Metrze" w Moskwie zagrano "Nord-Ost" i "Chicago". Nowobogaccy Rosjanie są zachwyceni musicalami. Józefowiczowi i Stokłosie marzy się Broadway na Wschodzie. Mer miasta obiecał podarować im ziemię pod teatr. Podobno działka już jest - tuż przy parku Gorkiego.

- Od lat mówi się, że Warszawie potrzebna jest duża nowoczesna sala widowiskowa - przypomina Marcin Perzyna. Co jakiś czas powracają plotki o inwestorach gotowych wyłożyć kilkadziesiąt milionów dolarów. Ostatnio przy okazji wejścia na nasz rynek amerykańskiego giganta rozrywkowego Clear Channel. W USA zarządza on m.in. kilkuset halami widowiskowymi. W Polsce na razie ma uliczne billboardy i agencję koncertową. Taki inwestor mógłby przez lata żyć z wynajmu sceny. Ale do tego potrzebna jest jasna wizja władz miasta. - Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym w Ratuszu, ale - niestety - zero zainteresowania-skarży się Józefowicz. Z wielką sceną i widownią można by pomyśleć o polskich superprodukcjach na światowym poziomie. A to mogłoby przyciągnąć turystów.

Polscy producenci zazdrośnie patrzą na Irlandczyków, którzy ze swoim celtyckim show "Riverdance" objechali cały świat. - U nas też jest taki potencjał - zapewnia Janusz Stokłosa.

Zderzenie atomów

Nikt dokładnie nie wie, ile jest prywatnych teatrów w Polsce.Większość to efemerydy. Ich tymczasowość dobrze oddają nazwy. Szperając w Internecie można wyszukać teatry Na Jeden Wieczór, Na Wynos, Nic Pewnego, Sztuki Bezdomne. Kilku zapaleńców zderza się niczym atomy. Wyzwala się energia twórcza. Jest między nimi jakaś chemia, która sprawia, że szybko doklejają się następni. - Jeden ma pomysł, inny załatwi sponsora, a jeszcze inny drobną dotację od gminy. I coś się zaczyna dziać- mówi Ryszard Klimczak z katowickiego Stowarzyszenia Teatralnego Tespis. Potem jest premiera (albo i nie), jest sukces (albo i nie). Jeśli uda się popłacić wszystkie rachunki, to już dobrze. Zazwyczaj na tym żywot grupy się kończy - atomy rozbiegają się we wszystkie strony. Niewiele przekształca się w trwałe związki chemiczno-sceniczne. Ryszard Klimczak od kilku miesięcy przygotowuje pierwszy w Polsce katalog teatrów amatorskich, półamatorskich i lokalnych. - Spodziewamy się kilkuset zgłoszeń - mówi.

Tylko na nielicznych czekają sława i pieniądze. Sukces pojawia się zwykle tam, gdzie jest większa widownia. Warszawa, Kraków, Śląsk, Wrocław, Poznań, Trójmiasto. - Show i musical od zawsze były związane z klimatem wielkomiejskim - mówi prof. Maciej Mrozowski z Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert od kultury masowej. - Na widowni często jednak dominują przyjezdni. To ludzie z aspiracjami - elita mniejszych miast - którzy chcą mieć trwały kontakt z żywą sceną. Na "Tyle Miłości", "Miss Saigon" i "Koty" ciągnęły autokary z całej Polski.

Ostatnio bywa się na "Tamarze" w warszawskich Łazienkach. Spektakl to nietypowy - wystawiany w zabytkowych wnętrzach Pałacu na Wodzie. - Widz dosłownie zostaje wplątany w wizytę malarki Tamary Łempickiej na pewnej arystokratycznej kolacji - mówi Anna Gogacz, producentka raczej z pasji, na co dzień właścicielka agencji public relations. W "Tamarze" nie ma sceny - aktorzy chodzą z pokoju do pokoju, a publiczność za nimi. Dosłownie i w przenośni można otrzeć się o Danutę Stenkę, Krzysztofa Kolbergera, Magdalenę Wójcik. W antrakcie widzowie jedzą z aktorami kolację serwowaną przez ekskluzywną restaurację Belvedere. W menu m.in. mus z sarny z jabłkiem, kulebiak z kaczką i żurawiną, ravioli z owocami morza. Dla Anny Gogacz największą atrakcją jest możliwość zobaczenia w Pałacu na Wodzie miejsc na co dzień zamkniętych dla zwiedzających. Wspomina, jak w trakcie prób przerażona obsługa podążała za aktorami, pastując zabytkowe parkiety. Producenci "Tamary" mają nadzieję, że sztuka stanie się obiektem pozytywnego snobizmu. Taki wieczór nie jest jednak tani - bilet kosztuje 210 zł.

Logo na aktorze

Ale nawet przy tak wysokiej cenie za spektakl i kolację, budżetu przedsięwzięcia nie uda się domknąć bez sponsorów. Rękę wyciągają zarówno teatry publiczne jak i prywatne. Producenci przyznają, że bogate firmy pokrywają 50-60 proc. kosztów spektaklu. Kwoty mogą iść w setki tysięcy złotych. "Tamary" nie byłoby, gdyby nie kawa Nescafe Gold, którą zresztą wytworni kelnerzy podają gościom na pożegnanie. Musicale w Romie hojnie wspierają BRE Bank, Allianz, LOT, PZU. "Romea i Julię" współfinansuje Avon. "Opentaniec" powstał dzięki osobistemu wsparciu Roberta Gamble, polskiego wydawcy "Harry'ego Pottera". Chętnie pomagają telekomy - Era, Plus, TP SA.

Sponsor wykłada pieniądze, ale też dyktuje warunki. Ustala, gdzie ma być widoczne jego logo. Ilu widzów musi to logo zauważyć. Szef jednego z prywatnych teatrów z zachodniej Polski, na co dzień kierownik oddziału banku: - Sztuka miała być w konwencji prasłowiańskiej - kurne chaty, tradycyjne stroje, klechdy i Światowid. Chciał to sfinansować producent chemii budowlanej. Kategorycznie żądał jednak swego logo na dekoracji, najlepiej na murowanej ścianie. Gdy zobaczył, że na scenie tylko drewno i słoma, wycofał się. Projekt zawieszono, trwają poszukiwania innych dobroczyńców.

Sponsor lubi, gdy spektaklem zainteresuje się telewizja. To zresztą sprzężenie zwrotne, bo medialny rozgłos przyciąga publikę. W branży zazdrości się Kępczyńskiemu, Józefowiczowi i Stokłosie, bo mają przebicie na mały ekran. TVP dołożyła się do "Romea i Julii", a wokół spektaklu zrobiła prawie reality show. Relacjonowała próby. Pokazywała castingi, na które zgłosiło się ponad tysiąc młodych ludzi. Wszyscy marzyli o karierze takiej jak Edyty Górniak, Roberta Janowskiego, Katarzyny Groniec - te gwiazdy zaczynały w przedstawieniu "Metro".

Na wsparcie telewizji liczy warszawski Kinoteatr Bajka. Jeszcze przed rokiem było to zwykłe jednosalowe kino z tradycjami, które jednak nie wytrzymało konkurencji multipleksów. Ale Bajka to własność grupy medialnej ITI. Pojawił się pomysł na jej reaktywację i odkurzenie. - Będziemy tu wystawiać sztuki i koncerty - zapowiada Mariola Berg, szefowa Kinoteatru. W wypromowaniu miejsca pomoże telewizja TVN i portal Onet. Udało się już z premierowym "Belfrem", monodramem, którym po kilkunastu latach wraca do Polski z Paryża Wojciech Pszoniak. Sztukę reklamowano prawie jak kinowy hit. Widzów było sporo. W przyszłym roku Kinoteatr Bajka ma w planach kilka premier. - Coś kameralnego, ale z gwiazdami. Raczej lekkiego, może komedia, bo to nam jest potrzebne jako narodowi - mówi Mariola Berg.

Trafny dobór tematu i gatunku to kolejny warunek sukcesu. Mówi się, że to wyczucie mają w Studio Buffo. - Widz musi się identyfikować, wzruszyć - przekonuje Stokłosa. "Metro" i "Romeo i Julia" trafiają do młodych ludzi. Dialog z młodzieżą chce też nawiązać Marcin Perzyna, który właśnie przygotowuje musical w stylistyce hip hopu. Producenci nie mają złudzeń - wyrafinowane tematy się nie sprzedają. Łza się może w oku zakręcić, ale tylko ze wzruszenia. No i żeby było kolorowo, dymiło się, błyskało i ruszało. I koniecznie musi być z gwiazdami. Jednym słowem szoł. Żeby widz czuł, że zbliża się do wielkiego świata. Tylko wtedy bilety będą wyprzedane, sponsor dopieszczony, a w bilansie zysk.

West End Story

Musical narodził się z chęci zysku. W końcu XIX w. Broadway stał się jedną z głównych ulic Nowego Jorku. Mieściły się przy nim magazyny kupieckie, banki i składy tekstylne. Właściciele pobliskich teatrów i kabaretów zauważyli, że publiczność najchętniej przychodzi na rewie ze śpiewem i tańcami. I zaczęli takie sztuki zamawiać. Broadway szybko stał się kulturalną stolicą Nowego Świata. Do dziś działa tu kilkanaście wielkich teatrów i kilkadziesiąt mniejszych. Równolegle wystawiano coraz więcej musicali w artystycznej dzielnicy Londynu - West End, położonej między Oxford Street i Trafalgar Square. Pierwszym wielkim hitem w 1916 r. był "Chu Chin Chow" oparty na historii Alibaby i 40 rozbójników. Jego rekord - 2238 przedstawień - nie został pobity aż do lat 50.

Dziś to właśnie na Broadwayu i West Endzie mają premiery największe sztuki teatralne, rewie i musicale.To tam po raz pierwszy wystawiano "Upiora w operze", "Skrzypka na dachu", "Hair", "Grease", "West Side Story", "Jesus Christ Superstar". Amerykańsko-angielską dominację przełamało jedynie dwóch Francuzów - Michel Schonberg i Alain Boublil, którzy są autorami "Nędzników" i "Miss Saigon".

Hity i kiksy

"Koty". Stołeczna

Największe sukcesy polskich scen muzycznych:

"Metro" (Studio Buffo) - zagrano 1211 razy (1,2 mln widzów)

"Skrzypek na dachu" (Teatr Muzyczny w Gdyni) - 500 razy (300 tys. widzów)

"Miss Saigon" (Teatr Roma) - 232 razy (185 tys. widzów)

"Piotruś Pan" (Teatr Roma) - 206 razy (165 tys. widzów)

"Koty" (Teatr Roma) - 159 razy (143 tys. widzów)

"Nędznicy" (Teatr Muzyczny w Gdyni) - 222 razy (130 tys. widzów)

"Tyle miłości" (Studio Buffo) - 260 razy (ok. 100 tys. widzów)

Największe porażki ostatnich lat:

"Bajlandia" - bajkowy musical dla całej rodziny, odbyło się jedno przedstawienie.

"Dzwonnik z Notre Damę" - chcieli go w Polsce wystawiać producenci z Francji i Kanady. O "Dzwonniku" słuch jednak zaginął.

"Carmen" na Torwarze - show operowy w multimedialnej oprawie, z telebi-mami, laserami i znakomitym polskim mezzosopranem - Małgorzatą Walewską w tytułowej roli. Odwołano.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji