Artykuły

Upadek szlacheckiego gniazda

Twórczość dramaturgiczna Czechowa to niewątpliwy fenomen w rosyjskiej - a zapewne nie tylko - literaturze początków naszego stulecia. Sytuacje wyjściowe jego dramatów, ich wątki tabularne, a także rozwiązania, są ponad wszelką wątpliwość anachroniczne. A przecież sztuki jego potrafią nadal, jeśli już nie wzruszyć, to na pewno zainteresować, przykuć uwagę. Problemy życiowe Czechowowskich bohaterów są dla nas wprawdzie obce, oni sami odeszli w mgłę, ale przecież dzieło jego bliższe jest nam od twórczości wielu późniejszych autorów. W podręczniku historii wyglądałoby to zapewne tak: "U schyłku XIX wieku rosyjskie ziemiaństwo wykazywało absolutny brak realizmu ekonomicznego, nie potrafiło zrozumieć nowych, nadchodzących czasów. Afektowany sentymentalizm, beztroska, czasem utracjuszostwo, zawsze niezdolność nie tylko do czynu, także do podjęcia decyzji, doprowadzały do ruiny ich majątki. Na arenę dziejową wkraczała nowa, prężna siła. Potomkowie pańszczyźnianych chłopów już w pierwszym pokoleniu sięgali po majątki swych byłych panów. Następowała nieuchronna kapitalizacja ziemskich latyfundiów. Feudalna Rosja odchodziła do historii".

"Wiśniowy sad" jest w dorobku Czechowa sztuką bodaj najmniej "dzisiejsza". W "Wujaszku Wani" na przykład bez trudu doszukać się można elementów filozofii egzystencjalnej. w "Trzech siostrach" dominuje powiatowa beznadzieja: inna, a przecież jakoś tam bliska prowincjonalnej beznadziei drugiej połowy naszego wieku. "Wiśniowy sad" jest niemal ilustracją procesów społecznych w kapitalizującej się Rosji. Prawda, że ilustracją gorzką, że pisaną z pasją urodzonego publicysty, ale nie w tym siła sztuki. Czechow zakładał, że pisać będzie przede wszystkim o ludziach: "Jeżeli o mnie chodzi, to chciałbym być oryginalny. Nie stwarzać ani jednego zdecydowanego nikczemnika i ani jednego anioła (choć nie udało mi się uniknąć postaci błazna). Nikogo nie oskarżać, nikogo nie uniewinniać". I w tym chyba moc dramatopisarstwa Antoniego Czechowa. A to, że ludzie potrafią wzruszyć się ludzkim losem, nawet jeśli najdalsze są im problemy życiowe tamtych, wydaje mi się ładne.

Szczególnie zaś cenne we wrocławskiej inscenizacji Marii Straszewskiej wydaje mi się umiejętne eksponowanie tych właśnie problemów. Uprzedzając więc wszelkie wątpliwości i zastrzeżenia, które w sprawach szczegółowych zgłosić wypadnie, powiem zaraz, że przedstawienie należy niewątpliwie do bardziej udanych dokonań teatrów wrocławskich w dobiegającym końca sezonie. Może dlatego, że zmęczony byłem już wszelkimi awangardyzmami, to tradycyjne widowisko bardzo do smaku mi przypadło. Zapewne gdyby wszystkie premiery utrzymane były w tej konwencji zatęskniłoby się za czymś bardziej nowatorskim; w tej jednak sytuacji, która w teatrach (nie tylko wrocławskich) panuje, z radością wita się widowisko solidne, uczciwe, nie odzierające scenicznej akcji z rozlicznych teatralnych iluzji.

Użyłem poprzednio określenia "tradycyjne". Dotyczy ono jednak jedynie teatralnej faktury, nie odczytania sztuki. Czechow, notują współcześni, był przekonany że tworzy komedie sensu stricto, komedie pełne. Po prostu: wesołe komedie. A przecież i ludzkie (nie zawsze wesołe) problemy i rosyjska rzewna rozlewność, może nawet sentymentalizm, głuszą ów dowcip, tłumią komizm. One zwykle w inscenizacjach sztuk Czechowa stanowią pierwiastek dominujący.

Maria Straszewska poszła drogą komediową. Sporo na tym wygrała, ale też niejedno straciła. Z komediowym rytmem widowiska zdecydowanie kłócą się na przykład nastrojowe finały poszczególnych aktów. I to właśnie wydaje mi się najbardziej zasadniczym niedostatkiem spektaklu. Z tego stwierdzenia wynika przecież także niefortunne ustawienie Romualda Michalewskiego (Łopachin) w finale aktu trzeciego. Łopachin w tym przedstawieniu nie jest może pozytywnym

bohaterem historii, on jednak naprawdę chce ratować majątek Gajewów; na arenę wkracza dopiero wówczas gdy zawodzą wszelkie perswazje. Jeśli jednak Łopachin, w momencie gdy jest już właścicielem wiśniowego sadu, ukazuje swoje prawdziwe oblicze, staje się gburowatym chamem, inaczej reagować musi także w akcie ostatnim. Trzecie zastrzeżenie dotyczy skreśleń. Ołówkiem pracowała Straszewska mocno. Nie jestem przekonany jednak, że zawsze najbardziej celowo. Po co na przykład Ania rezonuje do świecy o śmierci małego Griszy, kiedy sprawa ta wróci dwukrotnie (omdlenie Raniewskiej, rozmowa z Pietią). Można też było bardziej jeszcze określić ekspozycję.

Zgłaszając te zastrzeżenia jednego nie można Marii Straszewskiej odmówić - pracy z aktorem. Wszyscy wykonawcy zgłosili propozycje wyraziste i interesujące. Także ci - Anna Koławska (Ania) czy Gustaw Kron (Pietia) - którzy dotychczas nie zawsze przekonywali mnie do swych talentów. Niewątpliwie na czoło aktorskich dokonań wysunęli się: Irena Remiszewska (Raniewska), Marta Ławińska (Waria), Artur Młodnicki (Gajew) i z nie przez niego zawinionym, a wyłtuszczonym wyżej wyjątkiem, Romuald Michalewski (Łopachin). Bardzo zabawne, komediowe role zagrali, unikając zresztą jakiejkolwiek przesady: Iga Mayr (Szarlotta), Halina Piechowska (Duniasza), Adam Dzieszyński (Jasza), Mirosław Olszewski (Jepichodow). Obsadę uzupełniają: Tadeusz Skorulski (Piszczyk), Andrzej Wróblewski (Przechodzień) oraz wzruszający Albert Narkiewicz (Firs).

Nie było może w tym przedstawieniu olśniewających kreacji, była natomiast dobra, rzetelna robota, rzetelna robota aktorska. A to się liczy. Ostatnio coraz bardziej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji