Arlekinada
"Płatonow" w stolicy stał się głośny, zanim mogli go obejrzeć widzowie. Premiera odbyła się 31 grudnia, sztuka poszła kilka razy i oto "Życie Warszawy" ogłosiło komunikat, iż w stałym plebiscycie na najpopularniejszy plakat miesiąca czytelnicy w grudniu palmę pierwszeństwa przyznali pracy Małgorzaty Rutkowskiej do sztuki Antoniego Czechowa "Płatonow".
Przedstawienie w Teatrze Narodowym reżyserowane przez Adama Hanuszkiewicza pewnie nie tak łatwo pozyska uznanie widza jak plakat Rutkowskiej - głosy czytelników popularnej gazety. Przede wszystkim dlatego, że odbiega ono od tradycji. Oczywiście nasuwa się od razu pytanie - jakiej tradycji, boć przecie "Płatonow" jest najpóźniej przetłumaczoną na język polski sztuką Czechowa i nawet nie ma o niej ani słowa wzmianki w "Iskier przewodniku teatralnym" z r. 1964, wydanym w dwa lata po polskiej prapremierze. O jaką więc tu może chodzić tradycję?
Plakat Rutkowskiej, o którym była mowa, niewiele zawiera elementów. Dwa z nich zostały wyeksponowane: tytuł sztuki, będący jednocześnie nazwiskiem głównego jej bohatera, oraz rysunek figurki w błazeńskiej czapce. Tym błaznem czy też arlekinem - jak kto woli - jest Płatonow, a całe przedstawienie potraktowane zostało jako arlekinada z przesłaniem do czasów współczesnych. Takie właśnie potraktowanie utworu może budzić zastrzeżenia widzów przywykłych do interpretowania sztuk Czechowa jako dramatów psychologicznych, co najwyżej od czasu do czasu opatrzonych komediowym cudzysłowem.
Hanuszkiewicz dokonał poważnych skrótów w tekście. "Płatonowa" właściwie nic, poza kostiumem może, nie wiąże z epoką. Bohatera tytułowego można by z powodzeniem ubrać w dżinsy, jakąś nie najświeższą koszulę czy bluzę oraz stosowną perukę i byłby jedną z tych postaci z gębą pełną frazesów bez końca i bez zrozumienia mielonych, zadających szyku w kawiarniach przy Piwnej i Krakowskim Przedmieściu. Oczywiście można byłoby tak postąpić, ale byłoby to spłaszczeniem całej sprawy do jednego wąskiego wycinka otaczającego świata. A spektakl Hanuszkiewicza, do nas współczesnych zaadresowany, pozwala widzieć nasze kulturowe dziedzictwo.
Przedstawienie w Teatrze Narodowym zaczyna się jakby z niczego. Jeszcze na widowni nie wygasły światła, a już na scenie toczy się dialog, w którym starszy pan - Głagoliew perroruje, jak to ,.in illo tempore bywało". Z czego oczywiście ma wynikać, że kiedyś ludzie byli szlachetniejsi, piękniejsi, bo "były kluby, kółka literackie". "Za naszych czasów - mówi Głagoliew - nie wstydzono się dobrych łez, ani je wyśmiewano". Te wszystkie słowa o złej młodzieży współczesnej, powtarzane w kółko, tyle że w nieco zmieniających się konfiguracjach, adresowane są nie do obecnych na scenie przedstawicieli młodszej generacji, lecz do Anny Wojnicewy, wdowy po generale. Mają na niej wywrzeć wrażenie. Nie wywrą. Tokujący elegancki Głagoliew przegra z młodym Płatonowem.
Sztuka Czechowa to kolejna wersja legendy o don Juanie, ale o don Juanie wyzutym z tych wszystkich atrybutów, które decydowały o jego podbojach serc niewieścich, Płatonow zniewala słowem, paplaniną, czelnością mówienia o wszystkim i wszystkich, rzeczy, które ślina na język przyniesie. Nie ma to nic wspólnego z odwagą. Słowa są tu frazesami. Płatonow podobnie zresztą jak Głagoliew mówi, bo go słuchają, bo wie, że ta jego mowa działa narkotycznie. Ale jest między nimi pewna zasadnicza różnica. Głagoliew nie odkrył jeszcze tej prawdy, którą już zna Płatonow, że nie jest ważne to, co się mówi, tylko, jak się to robi. Dlatego może sobie pozwolić na nie maskowane kabotyństwo, abnegacje i najzwyklejsze chamstwo. On przecież nikogo nie uwodzi, nikogo nie pragnie czarować. Wręcz przeciwnie - ostrzega kolejno spotkane kobiety.
I byłaby to czysta arlekinada, bo śmierć Płatonowa z ręki jednej z zakochanych pań mieści się w ramach tej teatralnej gry, gdyby nie świadomość, że zwyciężył Płatonow, człowiek, będący moralnym zerem. Płatonow kabotyn, który podporządkował sobie wszystkich i przez wszystkich został uznany. Najdobitniej potwierdza to jego śmierć.
Przedstawienie w Teatrze Narodowym reżyserowane przez Adama Hanuszkiewicza jest jak utwór muzyczny, zaczynający się od pianissimo, ma swoje świetne crescendo w scenach maskaradowych i mocne akordy końcowe. Spektakl zwłaszcza w pierwszej części utrzymany konsekwentnie w przyjętej konwencji, w czym wielka zasługa także scenografów Xymeny Zaniewskiej i M. Chwedczuka, w drugiej staje się jakby przyciężki, traci tempo.
Żałować należy, że warszawski spektakl jest nierówny aktorsko. Ale ma dwie znakomite role: Zofii Kucówny jako Anny Wojnicewy i Płatonowa Zdzisława Wardejna. Obie one konsekwentnie wynikają z przyjętych założeń interpretacyjnych i inscenizacyjnych tego przedstawienia, które łamie dystans wobec klasyki. Każe w Czechowowskim świecie widzieć zjawiska nam współczesne, sprawy wychodzące daleko poza zakres tak czy inaczej rozumianej donjuanerii. I to jest chyba największy sukces tego przedstawienia.