Obrzęd bez magii
Był czas gdy zmagano się przede wszystkim z inscenizacyjnymi wyzwaniami dramatu, uznanego za nieteatralny. Granice twórczej wolności reżysera wobec Wielkiej Literatury, ustanowione przez Stanisława Wyspiańskiego, poszerzone przez Leona Schillera, po wojnie nie budziły już tak wielkich namiętności, choć nigdy nie traktowano ich obojętnie. Nie mogło być obojętne, w jakiej formie pojawia się wielki narodowy dramat, którego znaczenie przez długi czas wyrastało poza ramy sztuki.
Biografia romantycznego bohatera, jaką pokazał blisko 40 lat temu Aleksander Bardini, w czterech pierwszych miesiącach scenicznego żywota przyciągnęła blisko 80 tys. widzów. Łącznie zagrano 255 przedstawień!
"Dziady" Kazimiera Dejmka w Teatrze Narodowym przeszły do historii jako zaczyn marcowych wypadków 1968 roku po zdjęciu spektaklu przez cenzurę.
Powszechna fascynacja przedstawieniem Konrada Swinarskiego, wystawionym w 1973 r. w Teatrze Starym, płynęła ze źródeł artystycznych. Ale i patriotyczno - ideowych. Premiera "Dziadów - improwizacji" Jerzego Grzegorzewskiego w warszawskim Teatrze Studio, następnie - w Teatrze Starym zahaczała o czas, gdy "Narodowa Sprawa Męczenników" wychodziła właśnie ze sfery poetyckiego porywu w prozę rozczarowań. Dyskusja o romantyzmie przeniosła się ze sceny pod strzechy, wyznaczając zakres istotnych pytań u progu ustrojowej przemiany, kiedy wolność ujawniała różne oblicza.
Dyskusja, jaka rozgorzała po niedawnej telewizyjnej inscenizacji "Dziadów" Jana Englerta, ilustruje współczesne rozterki wokół narodowego arcydramatu i - zarazem - obowiązkowej szkolnej lektury. Przecież nie tylko z myślą o szkolnym widzu Jan Englert koncentrował się na historii dojrzewania młodego człowieka, ograniczając mniej dziś żywe wątki martyrologiczne na rzecz uniwersalnych.
Martyrologii nie ma też w "Dziadach" zielonogórskich. Konrad Artura Belinga zostaje wrzucony na scenę przez siłę, w której można widzieć oprawców lub diabły. Scena jest pusta. W tle ogromnieje metalowa ściana (brama?). Kobieta z wiadrem i ścierką pracowicie usuwa ze ściany jakieś ślady.
Nad leżącym Konradem Anioł Stróż (Elżbieta Donimirska) z Archaniołem (Jerzy Kaczmarowski) i duchami nocnymi (Ludwik Schiller i Marek Szczęsny) wiodą spór o moc człowieka ("Człowieku, gdybyś wiedział, jaka twoja władza!...").
Duchy jasne i ciemne wyznaczają bieguny dobra i zła, pomiędzy którymi toczyć się będzie spektakl. Trwa 2 godziny 25 minut (z przerwą). Co odnotowuję dla pokazania, jak znaczne poczyniono skróty w materii literackiej.
Konrad nadal leży na scenie jako nieprzytomny świadek obrzędu dziadów, który właśnie się zaczyna.
Lud powtarza rytm obrzędu winy i kary. W ostatniej scenie zobaczymy milczące Widmo Gustawa (Cezary Wiśniewski).
Lud usuwa się pod ścianę: będzie milczącym świadkiem rozmowy Gustawa z Księdzem (Wojciech Romanowski). Z części II przenosimy się do IV. Na moment znów zanurzymy się w obrzędzie z udziałem Gustawa.
Budzi się Konrad. Jesteśmy w części III. "Człowieku, gdybyś wiedział jaka twoja władza..." Tłum z obrzędu dziadów, duchy nocne i jasne, chóralny śpiew, pełna ekspresji, wsparta mocną wokalizą muzyka Andrzeja Głowińskiego: w tej scenerii rodzi się Konrad. Widz, bombardowany wielością różnorodnych bodźców poddaje się wrażeniu... kakofonii.
Za nami pierwsza godzina spektaklu. Gęsta od znaczeń i zdarzeń. Gęsta od słowa, które tylko częściowo dochodzi do uszu widza. Czasem tłumi je muzyka (być może piękna, ale źle użyta jako tło rozmowy, którą najpierw chciałoby się słyszeć i rozumieć), częściej - brak skupienia.
Pierwsze słowa Wielkiej Improwizacji i - przerwa.
Po przerwie Konrad dopytuje o człowieka, "który mej pieśni wysłucha".
Premierowa widownia życzliwie wystawiona jest na zdarzenie, które kazało jej porzucić przedświąteczną krzątaninę.
Nie rozczaruje się: każda inscenizacja "Dziadów" jest zdarzeniem niecodziennym. Bez względu na końcowy rezultat, należy w nim docenić ogromny wysiłek, starania i pracę.
Doceniając je po ostatniej premierze, nie umiem skryć zasadniczych wątpliwości. Myślę sobie, że dla wystawienia "Dziadów" trzeba mieć powody istotniejsze od obowiązkowej lektury i zbliżającego się roku Mickiewicza. I odpowiednie po temu możliwości. Na przykład aktorskie. Jeśli bunt, duchowe rozterki, zmagania dobra i zła mają wyjść poza słowo, które o nich mówi. Jeśli spoza słów ma się wyłonić emocja.
Z poszatkowanych "Dziadów" wyłania się jakiś ślad reżyserskiej myśli. By nie rzec tezy, pod którą usypuje się sałatkę scen zbyt fragmentarycznych, zbyt pospiesznych, zbyt chaotycznych, by mogły wywołać głębszą emocję, myśl.
W drugiej części przedstawienia oglądamy sceny z Senatorem i panią Rollison. Wiem, co reżyser chciał przez nie powiedzieć, że zmierza ku karze zesłanej piorunem z nieba.
Ale - to już pokazała Danuta Stenka w telewizyjnej inscenizacji - cierpienie ociemniałej, skrzywdzonej matki wykrzykującej swój ból, zamiast współczucia (oburzenia, buntu) budzi rodzaj zażenowania. Może dlatego, że widz zdążył poznać znacznie bardziej wyrafinowane sposoby krzywdzenia bliźnich (co nie znaczy, mniej bolesne). Może dlatego, że dziś inaczej mówimy o tym co boli.
Dobro i zło rozpisane na Senatora z dworem i panią Rollison nie mieszczą się we współczesnej wrażliwości. W spektaklu zaś te właśnie sceny celebrowane są długo.
Są w przedstawieniu fragmenty - jak ten z Konradem na stole, unoszonym przez duchy nocne - w których reżyser pokazuje talent teatralnej kompozycji. Generalnie jednak nie ujawniony w scenach, nizanych wedle przyjętego założenia: zbyt pospiesznych lub nazbyt rozwlekłych.
Można w tej skróconej, momentami przypominającej komiks formie "przerobić" lekturę. Ale "Dziadów" przeżyć się nie da. Do tego trzeba magii i odrobiny tajemnicy, których na scenie brak. Jest teatr, który o magii mówi, nie pozwalając ani na chwilę zapomnieć o swojej sztuczności.