Artykuły

Walczewski

Najbardziej poruszały mnie role Walczewskiego stworzone w spektaklach Jerzego Grzegorzewskiego - pisze w felietonie dla e-teatru Rafał Węgrzyniak

Zmarłego tydzień temu Marka Walczewskiego po raz pierwszy ujrzałem na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie w "Królu Learze" Williama Shakespeare'a w inscenizacji Jerzego Jarockiego z 1977 w roli Edgara, syna Gloucestera. W końcówce "Leara" jako "Szalony Tomek" pojawiał się łysy, w drucianych okularach i nieomal nagi, bo jedynie z przepaską na biodrach. Jego monologi miały ton lamentu. Stawał się figurą ludzkiej bezbronności w obliczu cierpienia. Była to dziewiąta - począwszy od dotkniętego utratą pamięci Henryka w "Wyszedł z domu" Tadeusza Różewicza - a jak się okazało ostatnia rola Walczewskiego powstała pod okiem Jarockiego. Nie byłem zaskoczony stylem gry Walczewskiego, bo znałem już skądinąd jego szukanie wyrazu dla psychicznej męki postaci w gwałtownych atakach logorei, karkołomnych ewolucjach cielesnych czy mocowaniu się z martwymi przedmiotami.

Widziałem go bowiem w filmowym "Weselu" Andrzeja Wajdy jako Gospodarza - wręcz łudząco podobnego do prototypu tej postaci, czyli Włodzimierza Przerwy-Tetmajera - po spotkaniu z Wernyhorą-Józefem Piłsudskim w przypływie furii rozcinającego szablą namalowany przez siebie obraz "Racławice". Z kolei z telewizyjnej wersji powstałej - również w roku 1972 - w Starym Teatrze w Krakowie "Matki" Witkacego w reżyserii Jarockiego pamiętałem jego Leona Węgorzewskiego zmagającego się, pod wpływem udręczenia poczuciem winy i ze świadomością misji mającej powstrzymać społeczną katastrofę, z chybocząca się na wszystkie strony drewnianą szafą. Swój lęk przed życiem, ogromny Leon odziany we frak demonstrował układając się w pozycji embrionalnej na kolanach starej matki.

Ostatni raz widziałem Walczewskiego także w Dramatycznym w 2001 jako Kardynała Spadoliniego, przyjaciela matki Franza Josefa Muraua, w "Wymazywaniu" Thomasa Bernharda w inscenizacji Krystiana Lupy. Oglądającemu niegdyś wielokrotnie w Krakowie "Matkę" Lupie musiało zależeć na udziale odtwórcy Leona w jego spektaklu. Paradoksalnie Lupa obezwładnił Walczewskiego powierzając mu rolę ubranego w purpurowe szaty dostojnika Kościoła wygłaszającego z namaszczeniem komunały lub obłudne wspomnienia. Lecz pojawiły się już u Walczewskiego pierwsze objawy choroby Alzheimera i długie monologi Bernharda okazywały się dla niego trudne do zapamiętania. Nie pomagało ostentacyjne wsparcie ze strony suflerki. Walczewski po pewnym czasie musiał przekazać swą rolę innemu aktorowi.

Jednak najbardziej mnie poruszały role Walczewskiego stworzone w spektaklach jego nieomal rówieśnika, bo młodszego zaledwie o dwa lata, Jerzego Grzegorzewskiego. Spotkali się w Ateneum w 1974 przy realizacji "Bloomusalem" według XV epizodu "Ulissesa" Jamesa Joyce'a. Do udziału w tym eksperymencie przekonywał Walczewskiego nauczyciel Grzegorzewskiego z warszawskiej PWST, Bohdan Korzeniewski, który początkującego aktora w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie obsadził w rolach protagonistów "Don Juana" Moliere'a i "Dziadów" Adama Mickiewicza. W "Bloomusalem" Walczewski wcielił się w Leopolda krążącego po labiryncie Nocnego Miasta, znajdującego masochistyczną satysfakcję seksualną w poniżaniu przez kobiety, atakowanego lub prowokowanego z wielu stron. W epilogu Leopold Bloom wyprowadzał Stefana Dedalusa z pogrążonego w ciemności foyer na rozświetloną reflektorami samochodu ulicę.

W 1977 już po przejściu z Ateneum do Dramatycznego odtwarzał jedną z postaci w "Warjacjach" Grzegorzewskiego uznanych przez warszawską publiczność za dzieło zbyt enigmatyczne. Dwa lata później miał zagrać Hrabiego Henryka we wrocławskiej "Nie-Boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego, jak w roku 1965 w krakowskiej inscenizacji Konrada Swinarskiego. Ale nie zdołał pojawić się na próbach i ową rolę grał ostatecznie wrocławski aktor. Dłuższa ich współpraca okazała się możliwa dopiero w warszawskim Studio, gdzie Walczewski - wraz z żoną Małgorzatą Niemirską - zaangażował się w 1982 tuż przed rozpadem zespołu Dramatycznego w rezultacie odwołania Gustawa Holoubka ze stanowiska dyrektora w stanie wojennym. Walczewski zagrał w Studio w latach osiemdziesiątych w pięciu spektaklach Grzegorzewskiego i stworzył dwie wybitne role. Jako Ojciec w "Pułapce" Różewicza w czarnym tużurku i meloniku z podkręconymi wąsami, sztywny i rozmawiający z rodziną podniesionym głosem, był zarazem groźny i groteskowy. Porażony strachem przed nadciągającą Zagładą pod koniec wygłaszania oskarżycielskiej mowy wobec syna Franza padał bezradny na podłogę w przeczuciu śmierci.

Wkrótce wcielił się w dotkniętego alkoholizmem, błagającego o pomoc żonę Ivonne i prostytutkę Marię, lecz uparcie zmierzającego do samounicestwienia Konsula w "Powolnym ciemnieniu malowideł" na motywach "Pod wulkanem" Malcolma Lowry'ego. Wchodził na scenę chwiejnym krokiem w czarnych okularach i z laską niczym ślepiec, buty zaś miał założone na gołe stopy. Stan delirium oddawały nieskoordynowane ruchy ciała i bełkotliwe kwestie wygłaszane przez Konsula. Gdy konał zamordowany przez oprawców, zwijał się na podłodze z bólu, a z jego ust wydobywała się cicha skarga: "Chryste, jaka marna śmierć". Przy czym kolejne fazy psychicznej szamotaniny i degrengolady pijaka odgrywał Walczewski podporządkowany całkowicie rygorom formalnym i estetycznej konstrukcji spektaklu. (Grzegorzewski namawiał przecież Stanisława Radwana na rozegranie "Pod wulkanem" w konwencji opery.) A Walczewski jako były szermierz całkowicie panował nad swoim ciałem mającym elastyczność gumy i osiągał płynność ruchów tancerza. Z kolei jako niedoszły architekt oraz skrzypek miał rozwinięte poczucie zarówno przestrzeni, jak i rytmu potęgujące dynamikę czy ekspresję jego działań. Nadawał sugestywną melodię obcojęzycznym lub pełnym neologizmów frazom Lowry'ego, tak jak wcześniej Joyce'a w "Bloomusalem".

Zagrał jeszcze w trzech innych przedstawieniach Grzegorzewskiego w Studio. Odtwarzał francuskiego kolonizatora Pana Blankensee i musztrującego żołnierzy Porucznika w "Parawanach" Jeana Geneta, Joanatana Peachuma w "Operze za trzy grosze" Bertolta Brechta oraz ekscentrycznego Barona Boni w "Usta milczą, dusza śpiewa" na kanwie operetek Franza Lehara i Emmericha Kalmana. Zwłaszcza jako Peachum ujawniał talent komiczny czy wręcz upodobanie do groteskowej błazenady. Ich drogi się jednak rozeszły po 1988, bo Walczewski na jednej z prób usiłował dowieść, iż w ramach poetyki Grzegorzewskiego nie jest już w stanie jako aktor nic więcej dokonać. Dopiero po upływie jedenastu lat od przerwania współpracy, w 1999 Grzegorzewski zaprosił Walczewskiego do epizodu ojca Leopolda, Rudolfa Viraga, w "Nowym Bloomusalem" realizowanym w Teatrze Narodowym. Ponadto w prologu pojawiał się na widowni jako Joyce w noszonym nonszalancko garniturze, okrągłych okularach, zsuniętym na tył głowy słomkowym kapeluszu i z laseczką w dłoni. Demonstrował sztuczkę uruchamiającą przed ćwierćwieczem "Bloomusalem" w Ateneum a utrwaloną potem w epizodzie "Ziemi obiecanej" Wajdy. Wysuwał powoli język i jego końcem dotykał czubek nosa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji