Artykuły

Wywalczyłam sobie niezależność

- Wywalczyłam sobie pewną niezależność, która pozwala mi wybierać role dające szansę na nowe poszukiwania - mówi łódzka aktorka GABRIELA MUSKAŁA.

Janusz R. Kowalczyk: W pisanych wraz z siostrą Moniką sztukach sportretowały panie swoje babcie. Czy w roli pielęgniarki w serialu "Londyńczycy" przydało się pani podpatrywanie własnych rodziców - lekarzy?

Gabriela Muskała: Walerka z "Podróży do Buenos Aires" i Babka z granej w Teatrze Narodowym "Daily Soup" nie są wiernymi portretami naszych babć. Inspiracją dla nas był przede wszystkim język, jakim mówiły. Podpatrywanie innych bardzo mi się przydaje w pracy nad rolą czy w pisaniu. Jako dziecko często odwiedzałam w szpitalu mamę okulistkę i tatę kardiologa. Miałam okazję przypatrzeć się też pracy pielęgniarek. W roli Ewy musiałam się jednak przede wszystkim zbliżyć do jej skomplikowanych rodzinnych problemów. Ale tu też pomogły mi obserwacje ludzi.

Kilkakrotnie zyskała pani tytuł najpopularniejszej aktorki Łodzi. Czy "Londyńczycy" przysporzyli pani nowych dowodów uznania od osób, które nie znały pani ze sceny?

- Owszem, stałam się bardziej znana. Rozpoznają mnie taksówkarze i kasjerki. Dzięki temu mogę być też czasami świadkiem przedziwnych sytuacji, które uświadamiają, na czym polega fenomen telewizyjnej popularności. Pewnego razu w sklepie dwie młode dziewczyny, stojąc w kolejce może metr ode mnie, kłóciły się głośno, czy na pewno jestem tą Ewą z "Londyńczyków", czy nie. Odwróciłam się i spojrzałam na nie. A one, spoglądając na mnie, dalej nieskrępowanie wyrażały swoje opinie. Zupełnie jakbym dla nich nie była realną osobą, tylko nadal tkwiła na szklanym ekranie.

Do tej pory unikała pani udziału w serialach

- Tu zaintrygował mnie ciekawy scenariusz i rola. Byłam też spokojna o jakość projektu, bo wiedziałam, że reżyserzy Greg Zgliński i Maciek Migas zadbają, żeby to był przede wszystkim kawałek dobrego kina, a dopiero potem serial. Poza tym miałam okazję pracować na planie z aktorami, których cenię.

Greg Zgliński, reżyser serialu, a prywatnie pani mąż, obsadził panią wcześniej w swym szwajcarskim filmie "Cała zima bez ognia". Obraz zdobył wiele nagród na światowych festiwalach, m.in. w Wenecji.

- To był nasz drugi wspólny film. Zagrałam Albankę, która przed koszmarem wojny uciekła z Kosowa do Szwajcarii. Po premierze filmu w Prisztinie podchodziło do mnie wielu Albańczyków, pytając, z jakiej miejscowości w Kosowie pochodzę. Byli zdziwieni, że nie jestem Kosowianką. Przyjęli mnie jak swoją. To największa nagroda, jaka może spotkać aktora.

Kiedy poczuła pani potrzebę występowania?

- W szkole podstawowej. Pamiętam moje pierwsze aktorskie porażki i sukcesy z tamtego okresu. Kiedy grałam Kopciuszka w szkolnym przedstawieniu, wszystkim wokół zazdrościłam ról. Ta zachłanność sprawiła, że oprócz swego tekstu, recytowałam też kwestie kolegów. Siostra oceniła moją grę jako totalną klęskę. Bo jak tu uwierzyć w scenę miłosną, kiedy książę wraz z Kopciuszkiem, patrząc sobie w oczy, mówią chórem: "Kocham Cię Kopciuszku - czy zostaniesz moją żoną?". Kiedy później w Domu Kultury w moich rodzinnych Ołdrzychowicach zagrałam w jasełkach Matkę Boską, niektórzy ludzie na ulicy na mój widok robili znak krzyża. To już był spektakularny sukces.

Pierwsze poważne teatralne doświadczenia zdobywałam w studiu Ko-Ku w Kłodzku u Mariana Półtoranosa. Moje monodramy wygrywały ogólnopolskie konkursy, zapraszano mnie na festiwale dla profesjonalnych aktorów, a równocześnie dwukrotnie oblano mnie na egzaminie wstępnym do krakowskiej szkoły teatralnej.

Spotyka pani ludzi z tej komisji?

- Grałam kiedyś razem z panią Anną Polony w przedstawieniu Teatru TV "Rutherford i syn" w reżyserii Mariusza Grzegorzka. Kilka lat wcześniej na egzaminach wstępnych do krakowskiej PWST pani Ania pytała mnie: "Dziecko, ile ty masz lat?". Odpowiadałam, że 19, a rok później, że 20, a ona wyrokowała niezmiennie: "No, to jeszcze masz czas, bo wyglądasz na 13". Po latach, oczywiście, nie mogła tego pamiętać. Na planie u Grzegorzka bardzo komplementowała moją grę. Kiedy dowiedziała się, że dwukrotnie nie dostałam się na studia aktorskie, wykrzyknęła oburzona: "Tak, bo to idioci przyjmują w tych szkołach! Nie potrafią dostrzec prawdziwych talentów! A gdzie ty zdawałaś?". Wahałam się chwilę, ale postawiłam na jej poczucie humoru: "Do PWST w Krakowie I to pani mnie dwa razy oblała". Nastało milczenie, po czym usłyszałam: "No, cóż. Wszyscy popełniamy błędy".

Wizerunkowi osoby młodszej niż w rzeczywistości zaprzeczyła pani rolą Walerki w monodramie "Podróż do Buenos Aires" [na zdjęciu]. Zapominało się o pani powierzchowności i widziało zdesperowaną staruszkę. Przedstawienie zdobyło worek nagród i jeździło po świecie. Gdzie się spotkało z najlepszym odbiorem?

- Temat sztuki jest tak uniwersalny, że może być bliski ludziom w każdym miejscu na ziemi. Przedstawienie pokazywaliśmy już w Brukseli i na festiwalach w Edynburgu, w Egerze na Węgrzech, w Bukareszcie i Tirgu Mures w Rumunii. Wszędzie jest podobnie odbierane, z ogromną uwagą i wzruszeniem. Myślę, że ludzie odnajdują się w tej tragikomicznej historii o starej kobiecie, która z powodu zaniku pamięci gubi swoją tożsamość.

W swoich wypowiedziach Walerka wciąż wraca do mitycznej Argentyny. Dlaczego?

- W naszej sztuce Buenos Aires jest utopijnym miejscem, do którego tęskni bohaterka. Wydaje jej się, że będzie tam szczęśliwa. W rzeczywistości w Buenos Aires od ponad 70 lat mieszka ukochana siostra mojej babci. Jako dziewiętnastolatka wyjechała za ocean z wielką emigracją lat 30. W życiu mojego taty, urodzonego dwa lata po jej wyjeździe, istniała za pośrednictwem kartek, telefonów, paczek przysyłanych do Polski. Z kolei ja przez całe życie słyszałam, że trzeba by pojechać do ciotki. Dwa lata temu, na jej 90. urodziny, udało nam się wreszcie wprowadzić ten plan w życie. Przez 70 lat rodzina za oceanem mocno się rozrosła. Mamy tam wielu kuzynów, zarówno w moim wieku, jak i w wieku mojego syna. Spotkanie z nieznanymi wcześniej krewnymi, którzy nagle, od pierwszego momentu, stają się tak bardzo bliscy, to przeżycie nie do opisania.

Nie było kłopotów z porozumieniem?

- Choć oni niewiele mówią po polsku i po angielsku, a my z kolei - po hiszpańsku, dogadywaliśmy się bez problemów. Ostatnie święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok ponownie spędziliśmy w Buenos Aires. Dwa lata temu po tygodniu rodzinnych spotkań wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy zwiedzać Patagonię. Ostatnio podróżowaliśmy przez miesiąc po środkowej Argentynie. Dwoma wozami, bo było nas trochę więcej. Zapisałam kilkaset stron dziennika z tej podróży. Mam pomysł na powieść, czekam tylko na wolniejszy czas.

I w ten sposób znów przenieśliśmy się do kraju. Aktor rzadko ma wpływ na role, w których jest obsadzany. Jak pani ocenia swoje dokonania?

- Nie zgadzam się z tym, że aktor nie może mieć wpływu na role, które gra. Myślę, że wiele zależy od niego, od tego, jaką drogę sobie wybierze - wygodną, według sprawdzonych ścieżek, czy trudniejszą, wymagającą czasem ryzyka w walce o to, aby uniknąć zaszufladkowania. Wywalczyłam sobie pewną niezależność, która pozwala mi wybierać role dające szansę na nowe poszukiwania. Wiele granych postaci darzę wielkim sentymentem, bo wiążą się z konkretnymi emocjami, zdarzeniami. Nie lubię jednak zawodowych wspominków i podsumowań. Zawsze staram się myśleć do przodu, o rolach, które na mnie dopiero czekają.

Czy kiedykolwiek odczuwała pani dyskomfort swej pracy?

- Zależy co nazwiemy dyskomfortem. Zdarzyło się, że na planie "Królowej aniołów" musiałam w październiku wchodzić w długiej sukni do jeziora. Ostatnio na planie "Londyńczyków", mimo zapalenia oskrzeli i prawie 40 stopni gorączki, biegałam w grudniu po Londynie, bo graliśmy dramatyczną scenę poszukiwań syna. Przy którymś dublu skręciłam nogę w kostce, a na koniec jeszcze musiałam leżeć na lodowatej jezdni jako ofiara wypadku. Często w pracy nad rolą trzeba zmierzyć się z postacią po strasznych przejściach. Otworzyć się na nią. Naładować jej traumą. Obciążyć pamięcią tragedii, które przeszła. Ale na pewno nie nazwałabym tego dyskomfortem. W taki stan wprowadzają mnie raczej chwile, kiedy podczas pracy w teatrze lub na planie filmowym dostrzegam, że ktoś nie walczy o prawdę opowiadanej historii, ale o pierwszeństwo w pokazaniu siebie. Albo gdy widzę, że komuś nie zależy, skoro podczas próby częściej zerka na zegarek niż w egzemplarz z tekstem. Taka postawa rzeczywiście może podciąć skrzydła.

Jest pani laureatką Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Czemu w ślad za tym nie poszły trasy koncertowe i płyty?

- Moja praca na scenie zaczęła się od musicalu. Pierwsze lata w Teatrze Powszechnym w Łodzi pozwoliły mi nasycić się śpiewem i tańcem, graniem w komediach i farsach. Zwycięstwo na Festiwalu Piosenki Aktorskiej zapewniło mi nagrodę w postaci sfinansowania recitalu. Rok później wystąpiłam we Wrocławiu z recitalem piosenek Kurta Tucholskiego - "Kitty". To była fantastyczna przygoda. Nigdy jednak nie pociągała mnie kariera aktorki śpiewającej. Dlatego z chęcią zmieniłam repertuar na poważniejszy. Teraz z kolei muszę przyznać, że długoletnie granie w dramatach sprawiło, że trochę tęsknię za komedią

Która praca daje pani większą satysfakcję: na scenie czy przed kamerą?

- Wszystko zależy od materiału i ludzi, z którymi pracuję, choć odnajduję się w obu formach. Dawniej, kiedy występowałam przede wszystkim w teatrze, wydawało mi się, że granie filmowych scen, wyrwanych z chronologicznego kontekstu, przeszkadza w wyrażeniu prawdy. Teraz wiem, że jest inaczej. Aktor filmowy musi mieć w sobie gotowość wypracowania w krótkim czasie emocji potrzebnych w danym ujęciu. Emocji prawdziwych, bo kamera jest bezlitosna i obnaża każdy fałsz. Praca przed nią to przede wszystkim uchwycenie chwili. Aktorstwo filmowe to także inny rodzaj zaistnienia i ekspresji. Ale zarówno na scenie, jak i na ekranie najważniejsza jest wiarygodność.

***

Gabriela Muskała

Za rolę Ewy w serialu "Londyńczycy" otrzymała nominację w kategorii Outstanding Actress (najbardziej wyróżniającej się aktorki) na 49. Festiwalu TVFest w Monte Carlo, odbywającym się od 7 do 11 czerwca 2009 roku. Aktorka wielokrotnie nagradzana za role teatralne, coraz częściej pokazuje się na ekranie. Jako licealistka stawiała pierwsze kroki na scenie w Kłodzkim Ośrodku Kultury. Festiwalowe laury za monodramy pozwoliły jej zachować wiarę w siebie, gdy dwukrotnie nie dostała się do krakowskiej szkoły teatralnej. Przyjęta do PWSFTViT w Łodzi, po drugim roku zaczęła pracę w teatrze. Często grała u Mariusza Grzegorzka. W łódzkim Teatrze im. Jaracza zrobili "Agnes od Boga", "Szklaną menażerię" i "Rutheforda i syna", który miał też wersję Teatru TV. Wystąpiła w jego teledyskach i filmie "Królowa aniołów". Z Barbarą Sass spotkała się w teatrze przy "Trzech siostrach" i "Merylin Mongoł". Z Janem Jakubem Kolskim - w serialu telewizyjnym"Małopole, czyli świat". Greg Zgliński powierzył jej role w filmach "Na swoje podobieństwo" i "Cała zima bez ognia". Ryszard Bugajski zaprosił ją do widowiska Teatru TV "Śmierć Witolda Pileckiego". Wspólnie z siostrą Moniką pisuje sztuki teatralne pod pseudonimem Amanita Muskaria.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji