Artykuły

Dygnitarzowa

Teatr "Syrena" cieszy się popularnością wśród spragnionych uśmiechu i lżejszej Muzy warszawiaków, jak i przybyszów. Najczęściej humor prezentowany przez ten tak licznie odwiedzany teatr nie należy do zbyt subtelnych, ale przecież te owiano legendą warszawskie teatrzyki ogródkowe, a nawet najsłynniejsze scenki międzywojennej stolicy czarowały publiczność nie tyle dowcipem i wykwintnymi tekstami literackimi, ile znakomitymi wykonawcami. To właśnie osobowości i kunszt aktorski nadawał wdzięk i styl bardzo przeciętniutkim tekstom i melodyjkom. Kto nie wierzy, niech sprawdzi w kabaretowych antologiach. Nawet ostatnio ukazała się opracowana przez Lopka, czyli Kazimierza Krukowskieco. Chyba nasze poczucie humoru zupełnie się zmieniło, ho nawet trudno się uśmiechać przy czytaniu tych klasycznych już omalże monologów czy skeczów. W tym miejscu przypomina mi się autentyczna o pewnej utalentowanej młodej osobie sprzed lat. Dorabiała sobie wówczas do chudej pensyjki pisywaniem skeczów do rozmaitych powojennych teatrzyków. Była osobą uczciwą i dlatego też za każdym, razem dopytywała się u zleceniodawcy, czy ma być to skecz tańszy czy może droższy. Uczciwie też, stosownie do odpowiedzi i zamówienia produkowała owe tańsze i droższe teksty. Większość historycznych dziś tekstów, choć pochodzą spod piór legendarnych wręcz znakomitości zdecydowanie robi wrażenie owych "tańszych skeczów" mojej znajomej.

Ale Madame Sans-Gene to zupełnie co innego, niż składankowy program, satyryczny. Na tę komedię chętnie chodzili jeszcze pradziadkowie współczesnych widzów "Syreny", jako że jej prapremiera odbyła się w Paryżu przed blisko 90 laty, a rok później pokazano sztukę w Krakowie za dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego z wielką Honoratą Leszczyńską w roli tytułowej. Grała ją także w warszawskich "Rozmaitościach" wraz z Bolesławem Leszczyńskim, Wincentym Rapackim i Mieczysławem Frenklem. Potem tę rolę przejęła Salomeą Palińska - ukochana znakomitego redaktora prasy warszawskiej Józefa Koeniga. Redaktor ów bywał na wszystkich przedstawieniach teatralnych, kiedy występowała ceniona artystka. Niekiedy tylko znudzony kolejnym już powtórzeniem znanej doskonale sztuki wypiwszy dla kurażu, wychylał się z krzeseł i rzucał, półgłosem w kierunku sceny zupełnie nieparlamentarny okrzyk: Pieprzysz, Salusiu... Wielka była wówczas moc prasy warszawskiej i w teatrze taktownie starano się nie słyszeć okrzyków popularnego w sferach towarzyskich i teatralnych redaktora.

Dyrektor Filier zapewne zna tę historię i w związku z tym dba o to, by monologi nie były zbyt długie w jego teatrze, zwłaszcza, że starą sztukę V. Sardou i E, Moreau jeszcze przed ćwierćwieczem, przyprawili nowocześnie Antoni Marianowicz i Janusz Minkiewicz. Słynną, praczkę grała wówczas sama Hanka Bielicka a Napoleonem, był ten sam Kazimierz Brusikiewicz. Cudownym Fouche'em, czyli genialnym, w swej przewrotności szefem policji politycznej - prawie jak ze starego obrazu - był Kazimierz Rudzki. Przyznam się szczerze, że wówczas bawiłam się znakomicie na tamtym przedstawieniu, choć w tej samej "Syrenie", a i publiczność jakoś częściej wybuchała gromkim śmiechem, niż teraz.

Dziś chyba nie bawi współczesnego widza rewolucja na wesoło, oglądana z perspektywy pralni Panny Katarzyny, chociaż jej towarzyszki starają się jak mogą, by pokonać próg niezbyt skomplikowanych ewolucji tanecznych. Nie śmieszy także Fouche Łazuki czyli człowiek, który czeka, by w odpowiedniej chwili opowiedzieć się po stronie zwycięzców. Może zbyt wielu przyszło nam oglądać takich panów w ostatnich miesiącach? I to jeszcze per saldo śmieszniejszych od scenicznego komika. W pierwszym akcie podczas premiery zespół czuł się chyba zbyt mocno skrępowany, by należycie wypadła spontaniczność i plebejskie obłapki. Nawet główna heroina czyli Lidia Korsakówna także nie czuła się zbyt dobrze w roli podszczypywanej nie tylko przez ukochanego, ale i dziarskiego Austriaka dzielnie dającej sobie radę w życiu, Alzatki.

Scenograf nie ułatwił życia Korsakównie także i w II akcie, każąc występować przez większą część odsłony w przedziwnym kostiumie, będącym skrzyżowaniem przejrzystych nylonowych, majtek i zupełnie secesyjnego gorsetu. W tym mało awantażowym stroju Korsakówna wyglądała ładnie i poruszała się znakomicie, choć trudno się zachwycić niektórymi pomysłami inscenizacyjnymi reżysera. Niedostatki tekstu i dowcipów miał tu sztukować striptiz męski, co jak wiadomo - bawi tylko niektórych.

Znalazły się tu jednak dowcipne teksty na temat dygnitarzowych, stylu życia plebejów, wyniesionych przez wicher historii na wysokie stanowiska oraz wymogów bon-tonu dworskiego.

Wiele tekstów i dowcipów pamięta się z tamtej pierwszej przeróbki, sądzę jednak, że Antoni Marianowicz dopisał także i nowe. To właśnie z nich śmieje się serdecznie nawet premierowa publiczność. Bawimy się więc i z chłodu wobec męża posagowej Marii Ludwiki (gra ją zabawnie Ewa Szykulska), z pretensji cesarskich sióstr. Tym razem skasowano chyba najpiękniejszą z nich - Paulinę?) i z niespodziewanych kłopotów naszej księżny gdańskiej. A swoją drogą historia zadrwiła sobie z Madame Sams-Gene. W rzeczywistości wcale nie należała do osób, które nie umiały się zachować zgodnie z obowiązującym, ceremoniałem na dworze cesarskim. Była osobą bystrą, nieźle wykształconą i obytą, natomiast mówiła nie tyle "bez żenady", ile bez obłudy, co myśli o fałszywych uśmiechach dworaków oraz ich równie prawdziwych komplementach. Jej mąż - marszałek napoleoński i książę gdański był odważnym, wiarusem, wielu kampanii cesarza. Mimo kariery, jaką zrobił dzięki Napoleonów oparł się jego żądaniu, by przeprowadzić rozwód z Katarzyną i ożenić się zgodnie z życzeniem Boga Wojny.

Gdy Napoleon poznał księżną gdańską - zmienił o niej zdanie, jakie narzucili mu dworscy plotkarze, tworzący tzw. opinię publiczną. Rezolutna i pełna wdzięku Madame Sans-Gene okazała się bowiem osobą z charakterem, pomagającą rodzinom, swych dawnych dobroczyńców. W świadomości powszechnej Katarzyna Lefebvre ostała się głównie jako zadzierzysta praczka, a nie jako rozsądna i krytyczna wobec dworskiego zakłamania dygnitatrzowa z awansu. Jej przezwiskiem sygnowały liczne firmy "wyżymaczki oraz inne urządzenia pralnicze". W naszej rodzimej przeróbce wodewilowej ukazano ją w roli symbolu, mającego wyprać wszelakie brudy, także zawinione przez dygnitarzowe naszej późniejszej o półtora wieku epoki. Nie wiem, czy przedstawienie to podziała dydaktycznie na byłe, obecne i przyszłe żony VIP'ów, ale im bliżej było finału, tym lepiej bawiła się publiczność. Lidia Korsakówna i Brusikiewicz, zasłużyli na duże brawa, nieodparcie komiczny był także. Jerzy Bielenia w roli obleśnego profesora tańca. Znakomity był także zgorszony plebejuszami lokaj - Rudolf Gołębiowski Łazuka był stanowczo zbyt mało finezyjny, jak na Fouche, ale i tak bawił publiczność. Zresztą, sztuka i tak będzie miała powodzenie, mimo że nagłośnienie sali przedstawia wiele do życzenia - aktorzy chwilami śpiewają zbyt basowo.

Bystremu oku premierowej publiczności nie mogła ujść jedna niezmiernie ujmująca za serce okoliczność: oto na widowni sporo miejsc było zajętych przez inwalidów. Opiekowali się nimi w dyskretny, ale wzruszający sposób żołnierze Wojska Polskiego. Ten serdeczny gest dyrekcji "Syreny" zasługuje na szersze upowszechnienie i to nie tylko w stolicy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji