Artykuły

Zachęcam do miłości

- Każda aktorka marzy o zmierzeniu się z tak fantastycznym tekstem i z samym sobą. To jest ogromny wyczyn stanąć przed publicznością przez dwie i pół godziny i nie zanudzić jej - mówi MARIOLA ŁABNO-FLAUMENHAFT, aktorka Teatru im. Siemaszkowej w Rzeszowie o swojej "Shirley Valentine".

Oczarowała nas pani rolą Shirley Valentine...

- Może mi się to po trosze udało, że nie zanudziłam ludzi.

Czyim pomysłem było, żeby Pani dać tę rolę?

- Dyrektor Rybka zapytał, czy znam ten tekst. Powiedziałam, że znam. Nie mogłam nie znać, ponieważ rok temu robiła go moja koleżanka Małgosia Gadecka. Poza tym to był tekst wykonywany przez panią Krystynę Jandę. Zresztą ona miała cykl kobiet niezwykłych. Była to właśnie Shirley Valentine, Marlena Dietrich i Maria Callas. Ja pani Krystyny Jandy nie widziałam w tej roli, ale słyszałam, że jest znakomita i to też było jakby podwójne wyzwanie.

Nie bała się Pani porównania z Krystyną Jandą?

- Bałam się. Każdy się boi takich porównań. Ale nie byłoby wtedy sensu śpiewania piosenek wykonawców takich jak Edith Piaf czy Marlena Dietrich. Trzeba podjąć wyzwanie. Moje przedstawienie jest inne. Tak naprawdę nie ma tego jak porównywać. Tylko tekst jest ten sam. No i problem oczywiście.

Stała cala sala...

- To było coś najpiękniejszego. Dla takich chwil warto żyć. Wtedy rosną skrzydła. Ogromnie się cieszyłam. Zazwyczaj publiczność, mimo że się przedstawienie podoba, nie wstaje. Tego się już teraz nie kultywuje. Wstają ludzie spontanicznie, jeśli coś jest naprawdę fantastyczne. Na ogół publiczność wstaje dla artystów renomowanych, wielkich. Dla nas wstaje rzadko. To jest podziękowanie za trud, za pracę w bardzo pięknej formie. Ale muszę się pochwalić, że w niedzielę miałam drugą premierę. Tym razem na małej scenie i też mi ludzie wstali. To było tak fantastyczne. Dało mi ogrom energii.

Czy jest w Pani troszkę z Shirley?

- W każdej roli jest trochę mnie. Oddaję swoje ciało, swój głos, nawet swoje przemyślenia. Zawsze się siebie przemyca. Ale to jest fantastyczne. Ja bardzo lubię bawić się formą. Lubię być charakterystyczna. Zawsze obsadzano mnie, z racji tego, że jestem małą, drobną blondynką, w rolach amantek, a ja myślę, że ciekawie jest grać role charakterystyczne. Ciekawie jest się obrzydzić, ucharakteryzować. Uwielbiam grać panią Madlock z "Tajemniczego ogrodu", bo nikt mnie wtedy nie poznaje.

A jaką rolę najbardziej chciałaby Pani zagrać?

- Zawsze mówiłam, że nie mam takich ról. I to jest prawda. Uważani, że każda, która jest mi dana, jest tą, którą chciałabym zagrać. Każda rola jest błogosławieństwem.

Była jakaś okazja, która Pani umknęła?

- Tak. Film "Mój Nikifor". Miała to być taka mała drugoplanowa rola. Nikt jednak nie mógł mnie zastąpić na przedstawieniach w Rzeszowie i nie mogłam pojechać na zdjęcia. Żałuję, bo bardzo cenię twórczość pana Krauze. Ale przede wszystkim chciałabym się spotkać z legendą teatru, jaką jest pani Krystyna Feldman. Przebywanie w aurze takiej osoby to nie tylko duży zaszczyt, ale i fantastyczna przygoda.

A czy jest taka rola której by się Pani nie podjęła zagrać?

- Nie ma. To może brzmi trochę obrazoburczo. Ale nie. Aktor powinien zagrać wszystko co jest mu dane i musi to zrobić jak najlepiej.

Interesowała się Pani jako dziecko archeologią, historią, biologią. Wybrała Pani jednak zawód aktora. Czy to dlatego, że aktor może się wcielić w każdą rolę?

- Tak. To bardzo trafne spostrzeżenie. To był po trosze przypadek. Namowa kolegi, który skończył szkołę teatralną. Tkwi we mnie trochę szaleństwa więc złożyłam papiery do Wrocławia. Oczywiście druga kopia poszła, profilaktycznie, na Jagiellonkę, na historię. Ale już nie miałam po co jechać na historię. Potem były studia. Rok dyplomowy robiłam już w teatrze w Tarnowie, bo wróciłam do swego rodzinnego miasta.

A jak to się stało, że przyjechała Pani do Rzeszowa?

- Przyjechałam na zaproszenie ówczesnego dyrektora rzeszowskiego teatru, pana Bogdana Cioska, który z okazji pięćdziesięciolecia sceny rzeszowskiej jechał kompletować zespół, bo chciał zrobić na jubileusz "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. Ja grałam wówczas w "Kandydzie" w reżyserii Macieja Wojtyszki. Pan Ciosek zobaczył mnie tam w roli Kunegundy. Otrzymałam wtedy zaproszenie do współpracy i tak przyjechałam do Rzeszowa.

Jak Pani to robi, że przez dwie i pól godziny widzowie nie odrywają od Pani oczu? Jak udaje się Pani zaczarować taką grupę?

- Ja myślę, że to jest też zasługa publiczności. Wierzę w te cudowne fluidy, które idą od człowieka. Jeżeli jest fajny klimat, fajna aura, to jest fajnie, ciekawie. Dzieje się coś takiego, że emanuje to w obie strony. Bywają jednak takie przedstawienia, podczas których nasze sensory odbierają, że jest jakaś ściana". Nie można się dobrać do tych serc, tych dusz. Bywają też takie momenty. Wtedy jest trudniej. Ale jak jest fajna publiczność, można zrobić wszystko.

Uwodzi Pani publiczność. Wiemy już jak, bo widziałyśmy. A jak uwodzi Pani mężczyzn?

- Nie uwodzę, (śmiech)

Nie wierzę.

- Ja kocham mężczyzn i uważam, że są najwspanialsi pod słońcem. Ale uwodzenie mężczyzn w ogóle nie wchodzi w rachubę, (śmiech)

Pani poderwała męża?

- Z tym podrywaniem to było bardzo dziwnie, ponieważ to był narzeczony mojej kuzynki, ale jakoś tak przeszło na mnie. Ale ona nie miała żadnych pretensji.

Preferuje Pani małżeństwo czy raczej wieczny romans?

- Wieczny romans w małżeństwie. Małżeństwo to są etapy. Od zauroczenia przechodzi się w głęboką miłość i czasami bywa tak, że ta głęboka miłość przeradza się w przyjaźń. A w przyjaźni też można .romansować. Zresztą romanse są piękne.

Udało się?

- Skończyło się na przyjaźni. Ale myślę, że to jest coś najcenniejszego, co może być. Bo ta przyjaźń opiera się na szacunku i wiem, że zawsze mogę liczyć w każdej sytuacji na tę drugą osobę. Obojętnie czy będę z nią czy nie.

No i zawsze można romansować.

- Tak, w przyjaźni tak. (śmiech)

Odkryła Pani jakąś prawdę o miłości?

- Że miłość była, jest i będzie. I jest niezmienna. Jest czymś tak pięknym i wspaniałym, że życie bez niej nie miałoby sensu. Jest nieoderwamą częścią każdego z nas. Zachęcam do miłości jak najbardziej.

Zgadza się pani z Shirley, że "Marzenia nigdy nie są tam, gdzie się je spodziewamy znaleźć"?

- Zgadzam się. One zawsze gdzieś nam uciekają. I kiedy mówiłam ten monolog, było w tym dużo prawdy. Mojej prawdy. Bo wiele razy dotknęłam tej właśnie bolesnej prawdy, że myślałam, że ziściły mi się marzenia, a tak nie było. Ale warto było. To jest pewnego rodzaju doświadczenie. Dotyka się jakiegoś okruchu tajemnicy i warto dalej o te marzenia Walczyć.

Jest takie marzenie, które tkwi w Pani bardzo głęboko?

- Dużo mam takich marzeń. Jest część takich, do których nie mam odwagi, a część jest takich, których nie chcę zapeszyć, bo jestem strasznie przesądna. Ale jeżeli uda mi się zrealizować choć jedno, to będzie mój mały sukces. Moim marzeniem było na przykład zrobienie właśnie Shirley. Udało mi się, aczkolwiek chciałabym, żeby ona teraz żyła w ludziach.

Ile czasu wymaga nauczenie się takiej roli?

- Shirley zrobiłam w niespełna dwa miesiące. Musiałam, niestety, szukać czasu pomiędzy próbami. Myślałam, że nie zdążę, ale jakoś się udało. Dobra pamięć? Musiałybyście widzieć, jakie tu były nauki tekstu. Dyktafon, słuchawki. Siedziałam na dywanie i powtarzałam, że ja się tego w życiu nie

nauczę. I jeszcze wszyscy naokoło pytali: Jak ty się tego nauczysz? Moje najlepsze przyjaciółki mówiły: To jest niemożliwe. Przecież tego się nie da zrobić. Próby były w zwariowanym czasie, bo wyjeżdżaliśmy w teren z "Tajemniczym ogrodem". Wstawałam o szóstej, siódmej rano. Wyjeżdżaliśmy około wpół do ósmej. Wracałam o piętnastej. Wiadomo - dom, trzeba szybko ugotować dziecku jakiś obiad. Odświeżyć się. Próba od siedemnastej do dwudziestej drugiej. Mówiłam: Kiedy mam się uczyć?!

Często buduje Pani sytuacje przed lustrem?

- Nie. Nie buduję sytuacji przed lustrem. Lubię brać z partnera na scenie. Tutaj nie mogłam. Musiałam brać wszystko z siebie. Ale przed lustrem nie. Przed lustrem się tylko maluję. Za to bardzo się lubię uczyć w łazience. Biorę scenariusz na kolana i tam się czuję jakoś dobrze. Nic mnie nie odrywa od nauki. Kiedyś zdarzyło się nawet, że tak się zaczytałam, zaczęłam szukać różnych dróg rozwiązań, że byłabym się spóźniła na przedstawienie. Grałam wtedy w "Piaf. Dobrze, że grałam dopiero w drugim akcie. Kazałam nie przeszkadzać swoim domownikom i nagle odbieram swój telefon. Moja przyjaciółka, którą zaprosiłam na przedstawienie, mówi: "Gdzie ty jesteś?" Ja mówię: "W domu". Była za pięć szósta, a przedstawienie zaczynało się o szóstej.

Chciała Pani kiedyś ściąć włosy?

- Tak. Bardzo chciałam, ale zazwyczaj dyrekcja się nie zgadza. Dlatego są peruki. Ja uwielbiam grać w perukach. Czuję się wtedy jak kameleon.

Czy Pani córka, Wiktoria, również ma talent aktorski?

- Nie ma. (śmiech) Nie chcę. Ale nie wiadomo jeszcze co z niej wyrośnie. Ona bardzo kocha teatr. Jest tym oczarowana. Ubolewała, że nie mogła iść na mój ą premierę. Chorowała, miała bardzo trudny czas. Leżała z czterdziestostopniową temperaturą, a ja miałam próby generalne i grałam premierę. Trzymała jednak tu, w domu kciuki. Bo Wiktoria jest na każdej mojej premierze.

Gdzie siedzi?

- Jak to gdzie? W pierwszym rzędzie! I strasznie to przeżywa. Jest taka pocieszna. Zawsze mówi: "Ja jestem dzieckiem teatralnym, proszę pani", albo "Ja grałam z mamą, jak mama była w ciąży". Bo ja zeszłam ze sceny dopiero w ósmym miesiącu. Niemal do końca grałam w "Weselu".

Gdzie Pani spędzi sylwestra?

- Mam bardzo dużo planów. Zaprosili mnie do siebie przyjaciele. Ale Wiktoria znowu jest chora.

Mariola Łabno-Flaumenhaft (40 lat)jest absolwentką PWST we Wrocławiu. Po uzyskaniu dyplomu w 1987 r. wróciła do rodzinnego Tarnowa, gdzie grała w Teatrze im. Solskiego. W 1994 r. zadebiutowała na rzeszowskiej scenie rolą Wariatki w "Trzech szkicach miłosnych" Odojewskiego. Pannę Młodą w "Weselu" S. Wyspiańskiego w reż. Bogdana Cioska grała w 1994 roku będąc w ósmym miesiącu ciąży. Spośród jej znaczących ról wymienić trzeba Angelikę Arnpux ("Bal manekinów"), Anielę w "Ślubach", Laurę ("Szklana menażeria"). Ma na koncie również kilka występów w słuchowiskach radiowych. Ostatnio oczarowała publiczność znakomitą kreacją "Shirley Yalentine" w sztuce Winy'ego Russella (w reżyserii Henryka Rozena). Zagrała kobietę zmęczoną nudnym małżeństwem, poszukującą drogi do szczęścia i do swoich marzeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji