Scjentyzm, biologia i - teatr
Od teatru jednak zacznę. Właśnie od teatru, bo dziś jeszcze - choć od tamtego przedstawienia minęło lat trzydzieści jeden - mam w najżywszej pamięci kapitalną grę Mariusza Maszyńskiego i Janiny Romanówny w komedii Antoniego Cwojdzińskiego, autora, którego nazwisko w owych czasach nie schodziło z ust krytyków i bywalców teatralnych. Komedia, o której mowa, nosiła tytuł "Freuda teoria snów". Grały ją tylko dwie osoby - właśnie Maszyński i Romanówna. Ale jakiż to był koncert aktorski!
Inna komedia tego autora - "Temperamenty" - pozostawiła mi w pamięci znakomite role Stefana Czajkowskiego i uroczej, niezapomnianej Wandy - "Dziuni" - Niedziałkowskiej, zmarłej przed kilku laty jednej z najulubieńszych aktorek przedwojennego Krakowa. Wreszcie - już po wojnie - wznowiona przez Osterwę na scenie Teatru Starego komedia "Teoria Einsteina" (chronologicznie biorąc pierwsza ze sztuk Cwojdzińskiego) upamiętniła się dla mnie głównie debiutem młodziutkiego wówczas - jeszcze studenta szkoły aktorskiej - Tadeusza Łomnickiego i pierwszym występem w Krakowie Danuty Szaflarskiej.
Na koniec - przed dwoma laty - w komedii Cwojdzińskiego "Hipnoza" podziwiałem znowu (w warszawskim Teatrze Współczesnym) duet aktorski, którego również chyba nie da się zapomnieć: Zofię Mrozowską i Kazimierza Rudzkiego. Był to także duet doskonały.
Piszę o tym wszystkim po to, żeby zwrócić uwagę, iż komedie Cwojdzińskiego, wydane właśnie w pokaźnym objętościowo tomie przez Państwowy Instytut Wydawniczy - wbrew wszystkiemu, co powiedziano na temat "marionetkowości" i "niepełności" ich postaci, zrozumiałej wobec faktu, że głównym bohaterem tych sztuk jest nauka, dostarczały przecież - i wciąż dostarczają - wdzięcznego pola dla popisów aktorskich. W czym tkwi ta tajemnica?
Myślę, że przede wszystkim w opiece, jaką nad młodym naukowcem - matematykiem i fizykiem z wykształcenia - roztoczył przed laty Juliusz Osterwa. Wdzięczny Cwojdziński przypomina o tym w przedmowie do obecnego tomu swych "Komedii naukowych" (taki jest tytuł zbioru). Przypomina, jak zamarzył o tym, żeby wprowadzić na scenę - naukę, teorie naukowe, będące niewątpliwie "piętnem naszych czasów". Jak dyskutował o tym zapalczywie, jak zapragnął uderzyć od razu największym taranem - właśnie teorią Einsteina - i jak wówczas Osterwa: "...obiecał, że wystawi taką sztukę, jeżeli ją napiszę - powiada Cwojdziński - i wysunął jeden tylko, ale za to trudny warunek: nim zacznę pisać, poznam scenę. Najpierw w jego eksperymentalnej Reducie, a potem także w teatrach zawodowych. Muszę no własnej skórze poznać pracę aktora i reżysera, mówił, bo nigdy nie zbuduję dobrej akcji z żywym dialogiem i spartaczę "teorię teorii w teatrze", jak z humorem nazwał mój pomysł".
Więc tak się to zaczęło. Młody naukowiec potraktował sprawę poważnie i no długich dwanaście lat przedzierzgnął się w aktora, potem też w reżysera, aż wreszcie stał się dramaturgiem. Osterwa dotrzymał przyrzeczenia. Wystawił "Teorię Einsteina", która osiągnęła zawrotną no owe czasy liczbę 525 przedstawień. Dowód, jak słusznie wyczuł Cwojdziński potrzebę odnowienia tradycyjnego repertuaru tak rewelacyjnie nową tematyką, jak bezbłędnie trafił w sedno zainteresowań, a zapewne i... snobizmu publiczności. Kolejne sztuki, więc owa komedia freudowska i "Temperamenty", oparte na hipotezach psychologii konstytucjonalnej Kretschmera, odniosły nie mniejszy sukces.
Mechanika sceniczna tych sztuk, ich osnowa treściowo-kompozycyjna, czy też - żeby użyć żargonu środowiskowego - ich tzw. "rybka", jest właściwie zawsze taka sama. Podobnie, jak i późniejszych sztuk Cwojdzińskiego, napisanych w USA czy w Anglii (gdzie autor stale mieszka, nie zrywając jednak najściślejszego kontaktu z krajem). Zawierają one mianowicie wykład odpowiednich naukowych teorii, które ich "wykładowca" usiłuje stosować w życiu codziennym; przeważnie jednak zawodzą one w zetknięciu z tzw. "zdrowym rozsądkiem", ze zwykłym, życiowym rozumem partnera, któremu owa teoria bywa wykładana. A raczej partnerki. Bowiem "drugą stroną" w dyskusji jest zwykle w tych sztukach kobieta. To ona swoim naturalnym, emocjonalnym stosunkiem do spraw świata rozładowuje najczęściej zawiłą problematykę, łagodzi, lub zgoła niweczy konflikty.
Posłuchajmy zresztą, jak dzisiaj, z perspektywy trzydziestu z górą lat swej dramatopisarskiej działalności, ujmuje to zagadnienie sam Cwojdziński. "...Przy całym zaczadzeniu scjentyzmem - pisze - zawsze, nawet na początku drogi, z sympatią odnajdywałem irracjonalizm w... ludzkim postępowaniu. Częściej u kobiet niż u mężczyzn, bo mężczyzna odszedł od natury aż do granic, grożących nam kryzysem cywilizacji, kobieta zaś, zapewne dzięki samej biologii, kieruje się raczej płynącą z instynktu intuicją".
A zatem w przeciwstawieniu biologii scjentyzmowi, zwycięża - nawet u "zaczadzonego scjentyzmem" pisarza - ta pierwsza, kierująca się uczuciem, swobodnie przechodząca obok scjentystycznych praktyk, choć bynajmniej ich nie lekceważąca. Czy w tym przejawia się humanizm tych sztuk? Z pewnością. Czy dlatego po obejrzeniu ich na scenie (bo od czasu do czasu wracają na afisz) wychodzimy z teatru nieco pokrzepieni? Jasne, że tak. A że ponadto bawią nas szczerze - to już zasługa opanowania scenopisarskiego rzemiosła przez autora - nie tylko chłodnego naukowca, lecz także zapalonego człowieka teatru.