Artykuły

Hiol

Nie będę opisywać, jak Andrzej Hiolski śpiewał, bo wielu z nas to pamięta (zmarł w 2000 roku), inni mogą posłuchać z płyt. Jest tych płyt żałośnie mało, jak na rangę jego sztuki - ale są. Skarga Jezusa z "Pasji Łukaszowej" Pendereckiego "Deus meus" nie mnie jednej zrosła się nierozerwalnie z głosem Hiolskiego. No a "Rdzawe liście strąca z drzew", "Kochanko moja, na co nam rozmowa", "Niemnie, domowa rzeko moja"? Wystarczy tylko pomyśleć o owych pieśniach Karłowicza i Moniuszki, a już pamięć podkłada pod te frazy brzmienie barytonu Hiolskiego. Studenci na wykładach z literatury wokalnej (pracowałam z wokalistami) z maskowanym zniecierpliwieniem przyjmowali wiadomości o pieśniach polskich. Kiedy jednak dochodziło do przykładów z nagrań Hiolskiego, słuchali ich w nabożnym skupieniu. Wojtek bywał rzadkim gościem na zajęciach. Kiedy wygrał krajowy konkurs, łaskawie przyszedł, przyjął gratulacje. Milkli-wy zwykle, powiedział: "Ważniejsze od zwycięstwa było to, że jako laureat śpiewałem na tym samym koncercie co Hiol. Co za splendor!"

Sam Hiolski odmawiał uczestniczenia w komisjach konkursów wokalnych. Wyjątek czynił dla Konkursów Wokalistyki Operowej im. Adama Didura, organizowanych w jego ukochanej Operze Śląskiej. Trzykrotnie zasiadał tam w jury. Nie chciał też nigdy uczyć. Ale pewnego razu sensacja była już blisko. Ponieważ dużym zainteresowaniem cieszyły się kursy interpretacji muzyki Szymanowskiego prowadzone latem w Zakopanem przez Wandę Wiłkomirską, zrodził się plan nowego kursu, poświęconego pieśniom Karłowicza. Mistrzyni perswazji z Mazowieckiego Centrum Kultury i Sztuki, Małgorzata Kalicińska, cichym i łagodnym głosem toczyła z Hiolskim niekończące się rozmowy telefoniczne. Kusiła widokiem Tatr i jedyną okazją przekazania jego doświadczeń młodzieży. Wątpił w taką możliwość; uważał, że raczej samemu trzeba znaleźć sposób na dobre śpiewanie. Lecz wahał się. Z nadzieją, że wyrazi zgodę, przygotowano folder informujący o terminie, miejscu, warunkach i pedagogach kursu, i Hiolski złożył już w nim swój autograf. Ja trwałam w gotowości, by - kiedy Hiolski wypowie ostateczne "tak" - pchnąć anons do prasy i do muzycznych uczelni. Nie zgodził się.

Niechętnie udzielał wywiadów. A przecież wszyscy pragnęliśmy się dowiedzieć, co robi, że śpiewa tak zwyczajnie i nadzwyczajnie zarazem. Nie pamiętam jednak, by kiedykolwiek zdradził tajniki swego warsztatu. Mnie również tego nie powiedział. Zgodę na spotkanie uzyskałam przez sąsiada. Mieszkałam w domu na Saskiej Kępie, gdzie Hiolski bywał - u rodziny lekarza zaprzyjaźnionego z byłym dyrektorem Opery Śląskiej. Ludzie z Opery Śląskiej stanowili klan, a Hiolski należał do czołowych postaci tego klanu. Przez całe lata niemal co sezon pojawiał się na scenie w Bytomiu, brał udział w celebrowanych na Śląsku jubileuszowych koncertach i przedstawieniach Halki jako Janusz, który w jego wykonaniu nie chciał być taki wredny, jak powinien...

Na spotkanie ze mną przyszedł swobodny i elegancki (zawsze był elegancki - białe kożuszki, miękkie marynarki...). Mówił ciekawie, szczerze, o Operze warszawskiej dość krytycznie. Zachwycona ułożyłam rozmowę i przekazałam do autoryzacji. Zgodnie z umową czekałam miesiąc. Nie dotarł do mnie jego sprzeciw, więc skwapliwie wysłałam tekst do druku. Publikowałam wtedy w "Przekroju" Rozmowy o teatrze muzycznym i wywiad z Hiolskim miał być ozdobą cyklu. W nocy tknął mnie niepokój. Rankiem zatelefonowałam. Żona (Maria z Makowiczów, miłość młodzieńcza, narzeczona zagubiona w czas wojny, odnaleziona potem na Wybrzeżu i poślubiona; matka dwojga ich dzieci) powiedziała nieprzyjaźnie: "Mąż się nie zgadza, nie mówił tego, co Pani powypisywała, do niczego to się nie nadaje". Nadałam telegram do "Przekroju": "Proszę wstrzymać druk".

W latach osiemdziesiątych Hiolski przyjmował czasem propozycje Krajowego Biura Koncertowego (obecnie Impresariat Muzyczny MCKiS), a ja komentowałam słowem te koncerty. Pamiętam wieczór w Błoniu koło Warszawy. Zwykle wstęp na koncerty był wolny, tymczasem przed wejściem powitało nas ogłoszenie: "Światowej sławy baryton Andrzej Hiolski. Bilety - 2 złote". Czasy były ciężkie i nie była to bagatelna kwota. Zwłaszcza na prowincji. Tymczasem trudno wyobrazić sobie bardziej zatłoczoną salkę niż ta w miłym dworku Poniatówka, i radość większą niż ta, jaką Hiolski swym przyjazdem i śpiewem sprawił słuchaczom w Błoniu. Po bisach podszedł jegomość o błyszczących oczach i rumianych policzkach, cokolwiek w tzw. stanie wskazującym... "Przepraszam, ale mam w domu świ-niobicie i dużo gości. Przyjechałem tylko dlatego, że to pan Hiolski. Zapraszam Pana z całego serca, zapraszam Państwa - poprawił się, patrząc na naszą ekipę - gospodarstwo jest niedaleko. Wszyscy na Pana czekają. Odwieziemy potem do Warszawy". O jedzenie nie było wtedy łatwo, drożyzna doskwierała. Nęcąca wizja powrotu z koncertową zdobyczą w postaci domowej szynki i pęt kiełbasy przemknęła mi przez głowę i zawisłam wzrokiem na twarzy Hiolskiego. Uśmiechnięty i prawdziwie chyba ujęty zaproszeniem, dziękował, lecz - mimo nalegań - wymówił się. Wracaliśmy samochodem w milczeniu. W uszach dźwięczał mi głos Hiolskiego. Powiedziałam: "Ależ Pan pięknie śpiewa..." "Dziękuję. Ale ile można... Nudzi już mnie to. Wciąż koncerty i występy. Chciałbym przestać." Nie mogłam tego słuchać. Kokietował? Naprawdę czuł się znużony?

Rzeczywiście, w tamtych trudnych czasach dyrektor KBK organizował wiele koncertów, dając utrzymanie muzykom. Odbywały się nieraz w tak niepoprawnych politycznie miejscach, jak Ośrodki Kultury Radzieckiej czy Kluby TPPR. Przyciągały sporo ludzi, wśród nich działaczki podziemia, które notowały nazwiska występujących artystów -jako kolaborantów. Moje też. Dyrektor KBK nawiązał nawet porozumienie z kierownictwem Klubu KC PZPR przy ul. Szarej na Powiślu. Szkolono tam partyjnych lektorów z całej Polski. Na koncercie inauguracyjnym zgodził się wystąpić Hiolski z towarzyszeniem Wybitnego Pianisty. Mnie dyrektor powierzył komentarz słowny. Pomysłem umuzykalniania aktywu PZPR byłam nieco ubawiona. Żywiłam też naiwną nadzieję, że naszą tu obecnością coś wskóramy u władz dla muzyki i dla kultury. Włożyłam długą suknię - prowokacyjnie czerwoną. Wytworny Hiolski miał pąsowy pas i frak z ciemno-granatowym odcieniem. Siedzieliśmy na zapleczu. Po wargach Hiolskiego błąkał się charakterystyczny dla niego filozoficzny uśmieszek. Może czuł się podobnie, jak w listopadzie 1944 roku, kiedy na premierze Halki (śpiewał Janusza) danej w Krakowskim Teatrze Powszechnym (Volkstheater Krakau - polnische Buhne) za zezwoleniem niemieckich władz okupacyjnych (i rządu londyńskiego) oczekiwano przybycia gubernatora Franka.

Publiczność zaczynała się gromadzić. Sytuacja była dwuznaczna, a właściwie jednoznaczna: nadciągał moment naszej hańby. Targały nami emocje - targały i rosły, bowiem czas biegł i... przebiegł, a Wybitnego Pianisty nie było. Nie stawił się; koncert został odwołany, co uratowało nasz honor.

Melomani świata znali jego nazwisko, ale kojarzyli słabo. Laureat Konkursu w Tuluzie (1954), lecz lwowiak i AK-owiec występował za granicą jedynie z polskimi zespołami, przy polskich solistach i dyrygentach. Na indywidualne występy gościnne przezorny PAG ART wysyłał go tylko do tak zwanych wówczas wdzięcznie krajów demokracji ludowej, i ten najwyższej miary artysta śpiewał w teatrach ope-

rowych miast takich, jak na przykład Warna, Brno, Opawa, Koszyce, Bratysława, Nowosybirsk. Trafiały się też Wilno, Leningrad, Praga, Budapeszt i Sofia, ale o Wiedniu, Paryżu, Mediolanie czy Nowym Jorku - godnych przecież jego talentu - nie było co śnić. Kiedy w 1994 roku w siedzibie Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku miałam odczyt o twórczości scenicznej Szymanowskiego, po wysłuchaniu fragmentu Króla Rogera ktoś z publiczności spytał: "Czy Hiolski jeszcze żyje?". Odrzekłam: "Żyje. Co więcej - śpiewa, i wciąż jest najlepszy. The best!".

Urodził się w Nowy Rok - większość encyklopedii podaje rok 1922 (i niech już tak zostanie...) - jako syn naczelnego lekarza weterynarii miasta Lwowa, zapalonego kolekcjonera płyt. Śpiewał w kościelnym chórze i w zespole wokalnym Polskiego Radia Lwów. Pasjonował się lotnictwem, w 1939 roku zdał na studia medyczne. Wśród wojennego zamętu opuszczał Lwów ukradkiem z listem polecającym od swej profesorki śpiewu z Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego - jedynej, jak zawsze podkreślał - Heleny Oleskiej, wystosowanym do Adama Didura, który przebywał w Krakowie, a później tworzył w Bytomiu podwaliny Opery Śląskiej. W tamtym czasie nagrał *** - pod pseudonimami Andrzeja Boruty i Andrzeja Beauvalle dwie płyty z modnymi piosenkami. Z pewnością gdzieś się zachowały i myślę, że skoro słuchamy piosenek Derwida-Lutosławskiego, dobrze byłoby też zaspokoić ciekawość, jak śpiewał piosenki 25-letni Andrzej Hiolski?

Wiemy jak śpiewał Verdiego, Mahlera i wszelakie pieśni dobrze przekroczywszy siedemdziesiątkę. Wybrałam się raz do warszawskiego Teatru Wielkiego na Traviatę, gdyż dawna studentka, która wygrała najtrudniejszy konkurs w Europie i została po kontrakcie za granicą, powoli wracała do artystycznej aktywności po przykrej i długiej zapaści wokalnej. No cóż -Alfred śpiewał marnie, moja Violetta nadal borykała się z zapaścią najlepszym zaś był najstarszy z obsady Germont, czyli... Hiolski! Rola Germonta, bezbłędna w każdym dźwięku, geście, spojrzeniu i wyrażanej emocji była ostatnią jaką kreował na scenie. Potem jego nazwisko przyciągnęło mnie do Filharmonii. Śpiewał Pieśni wędrownego czeladnika. Początkowo głos jego niknął przy orkiestrze, lecz stopniowo treść muzyki i śpiew coraz silniej przyciągały uwagę. Miał jeszcze w sobie dość ognia, by bisować pieśnią trzecią mocną i dramatyczną o rozżarzonym nożu w piersi. Pojawił się wreszcie na bodaj ostatnim swym dużym recitalu pieśni w kościele Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie. Po przepięknie wykonanych lirykach Moniuszki i Schuberta nie chciano go wypuścić z estrady. Prowadziłam to niedzielne popołudnie i poprosiłam na bis o pieśń Galla Gdybym był młodszy dziewczyno. Hiolski był, by tak rzec, wrażliwy na wdzięki kobiet, i zaśpiewał to w sposób nieporównany.

Mam wrażenie, że te jego ostatnie występy przemknęły jakoś niepostrzeżenie. Wszystkim wydawało się, że Hiolski śpiewał będzie wciąż. Przecież przedstawienie Traviaty z jego udziałem wstawione było do repertuaru. Przecież pojechał na koncert do Krakowa i afisze wisiały na mieście, kiedy dopadła go śmierć. Kiedyś, prowadząc słowem jego wieczór, zażartowałam, że Andrzej Hiolski, jak Faust, podpisał z diabłem pakt o wiecznej młodości. Ach, wstrętny diable, czemuż zerwałeś ten pakt?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji