Artykuły

Umiał być sobą

Premierę "To idzie młodość" zakończyła trwająca wiele minut owacja na stojąco. Wyrazy niekłamanego uznania publiczność składała także Krzysztofowi Zaleskiemu, który rzecz wymyślił, ale już nie zdążył jej wyreżyserować, pokonany przez chorobę. Spektakl pełen radości życia, która zwyciężyła ponury system, przypominał jego najlepsze dokonania teatralne. Scenariusz na motywach prozy Marka Nowakowskiego zrealizował Maciej Englert z młodym zespołem swego teatru - świetnie. Poprzez pieśni masowe, piosenki liryczne i światowe standardy lat pięćdziesiątych oraz krótkie scenki opowiedziano historię pokolenia, którego młodość przypadła na czasy budowy nowego, wspaniałego ustroju. Młodzi ludzie pod okiem "słońca ludzkości" mają nie tylko tak samo wyglądać, ale i tak samo myśleć; słuszność wytyczonej przez partię drogi sprawdzają zaufani towarzysze, co nie zawsze było żartem. Ale historia zniewolenia staje się tu przewrotną historią wyzwolenia. Młodzi członkowie ZMP śpiewają pieśni o trudzie ludu pracującego, o planie sześcioletnim, o wodzu Suliko, nawet o "zakochanej tokarce", ale coraz chętniej słuchają jazzu i boogie-woggie, muszą nosić mundurki z czerwonym krawatem, ale pożądliwym okiem spoglądają na kolorowe skarpetki i ciuchy z paczek.

Internacjonalne hasła socjalizmu wyłamały w systemie dziurę, której już nie udało się załatać. W drugim akcie czarno-biały portret Stalina zastąpiły barwne ubrania młodzieży i studentów z całego świata, którzy przyjechali do Warszawy w 1955 roku na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Szarość musiała ustąpić przed kolorem, tak jak sucha doktryna towarzyszy przed żywiołem młodości, jak słuszne socpieśni przed porywającym rytmem samby, jazzu i obyczajowego wyzwolenia.

Spektakl ogląda się fantastycznie, jest zabawny i mądry, pełen wdzięku, bo oddaje klimat szarych czasów, ale też ani zbyt sentymentalny, ani nadto oskarżycielski, nieco nostalgiczny, jak w końcowej pieśni - "Ten czas jest w nas". Krótkie dialogi puentują sytuacje, dopowiadają konteksty polityczno-obyczajowe, a młodzi aktorzy są tyleż prawdziwi, co śmieszni, bo w tym muzycznym widowisku ważny jest wdzięk i żart, a nie wymierzanie sprawiedliwości światu. Ponadto Katarzyna Dąbrowska, Magdalena Nieć, Agnieszka Judycka, Anna Czartoryska i klasa sama dla siebie, czyli Stanisława Celińska jako świadek minionego czasu, śpiewają jak anioły, albo Billie Holiday i Ella Fitzgerald razem wzięte (prawie). Słowem, przy Mokotowskiej istnieje, jak za dobrych lat, zespół utalentowanych aktorów o wyraźnie rysujących się osobowościach. Prawdziwa rzadkość.

Podobnie pomyślanym spektaklem był niedawny "Wagon", także ułożony z opowiadań Nowakowskiego. Poprzez kolejne epizody, z udziałem prawie tych samych bohaterów, Krzysztof Zaleski opowiedział spory kawałek naszej historii. Od czasów okupacji, przez lata pięćdziesiąte, odwilżowe, gomułkowskie, gierkowskie - aż po Jaruzelskie, w pociągu spotykali się kombinatorzy, cinkciarze, którzy lubili żyć barwnie i z fasonem, z tak zwanymi szarymi ludźmi lub przedstawicielami władzy. Ich rozmowy dominowały coraz to inne tematy, bo też pokonywaliśmy wszyscy kolejne etapy budowania socjalizmu. W przedzielanych jazzowymi improwizacjami Joanny Jeżewskiej obrazkach było wiele trafnych obserwacji obyczajowych, a nade wszystko jasne podziały na dobro i zło.

Krzysztof Zaleski nie uchylał się od wyrażania moralnych deklaracji, więcej, wypowiadał się w obronie wartości przeciw głupocie i podłości. Nieomylnym instynktem wyczuwał fałsz w życiu społecznym i postawach ludzi. Z perwersyjną niemal przyjemnością pokazywał wszelkiej maści cwaniaków, oszustów, prymitywnych działaczy - także jako aktor naturszczyk związany z kinem moralnego niepokoju. Wystarczy tu przypomnieć całą galerię postaci z filmów Janusza Kijowskiego ("Indeks"), Agnieszki Holland ("Gorączka", "Niedzielne dzieci"), Feliksa Falka ("Szansa", "Idol", "Wodzirej", "Samowolka"), Janusza Zaorskiego ("Matka królów", "Pokój z widokiem na morze", "Dziecinne pytania"), a także z seriali ("Zmiennicy", "Ekstradycja").

Reżyserem został przypadkiem. Z początkiem lat siedemdziesiątych pracował spokojnie w Instytucie Badań Literackich nad doktoratem, ale coś go podkusiło i w Kole Naukowym warszawskiej PWST wystawił z kolegami "Ślub" Gombrowicza. Do tego nie trzeba było zgody żony pisarza, o którą latami zabiegał Gustaw Holoubek, dyrektor Teatru Dramatycznego, dla Jerzego Jarockiego. Spektakl wywołał spore poruszenie, ponieważ wszyscy wtedy namiętnie pochłaniali przemycony z Paryża "Dziennik". Zaczytany na śmierć, obłożony w "Życie Warszawy", mojemu pokoleniu przywracał wewnętrzną wolność; mówiliśmy Gombrowiczem, kłóciliśmy się Gombrowiczem i graliśmy w Gombrowicza. Zwłaszcza po "Aktach", słynnym dyplomie Jarockiego (były w nim wybrane sceny ze "Ślubu"), który pojechał do Ameryki na gościnne występy. W spektaklu Zaleskiego grany był chyba cały tekst, a on sam grał Pijaka, bo podobno nikt inny nie chciał tej roli. Dla nas to była sensacja i wielki akt odwagi. Ówczesny rektor szkoły Tadeusz Łomnicki namówił Zaleskiego na studiowanie reżyserii, a także zaproponował współpracę z Teatrem Na Woli, który właśnie budował. Tam Zaleski zaliczał szkolne asystentury i tam debiutował jako reżyser sztuką "Leonce i Lena" Buchnera.

Wraz z Ryszardem Perytem, Markiem Weiss-Grzesińskim, Januszem Wiśniewskim w końcu lat siedemdziesiątych byli "młodymi zdolnymi", budzili nadzieje. Krzysztof Zalewski pracował w Teatrze Współczesnym w Warszawie ("Przebudzenie wiosny" Wedekinda, "Świecznik" Musseta, "Smok" Szwarca) i Współczesnym w Szczecinie ("Słoń" Kopkowa, "Mieszczanin szlachcicem" Moliere'a). Sukcesem stało się piękne, choć smutne widowisko muzyczne przy Mokotowskiej - "Mahagonny". W ponurym mieście dżungli spotykali się nędzarze i oszuści, panienki z półświatka i karciarze, włóczędzy i cwaniacy nadziani forsą, by poddać się wilczym prawom kapitalizmu. Wokół forsy, którą można łatwo zarobić i jeszcze łatwiej stracić, kręciła się akcja złożona z Brechtowskich songów i fragmentów jego sztuki "Happy End". I nikt nie mógł liczyć na sprawiedliwość, nawet jeśli, jak Jim Mahoney, próbował o nią walczyć. Urok tego epicko-kameralnego musicalu polegał nie tylko na jasnym oddzieleniu dobra od zła (choć na tym także), ale też na jego stylu i sposobie wykonania. Zespół aktorów reżyser przekształcił w barwne, lumpenproletariackie towarzystwo z lat trzydziestych, gdzie burdelmama stała się sędzią, a sprawiedliwość wymierzali oszuści. Tak lirycznie, brutalnie i stylowo zaśpiewanego Brechta do muzyki Weilla, zinstrumentowanej przez Jerzego Satanowskiego, nie słyszało się w Warszawie często. W dniach stanu wojennego (premiera w 1982 roku) songi półświatka brzmiały tyleż przygnębiająco, co ironicznie; mimo wszystko budziły nadzieję. Zaś "Surabaya Johnny" w wykonaniu Krystyny Tkacz i jej rola wdowy Begbick "opiekującej się" panienkami oraz kreacja, także wokalna, Stanisławy Celińskiej jako Jenny Hill przeszły do legendy ról stworzonych z bólu, prawdy i poezji.

Nic dziwnego, że kolejnym sukcesem Zaleskiego stała się rewia muzyczna "Niech no tylko zakwitną jabłonie...", opowiadająca w pierwszej części o cudownych latach przedwojennych toczących się ku katastrofie, a w drugiej o latach powojennych aż do dziś (czyli do roku 1984) słowami piosenek Agnieszki Osieckiej. A tak naprawdę opowiadająca o jakości życia mierzonej skalą zamierzeń i spełnień zarówno przez Traktorzystów czy Bikiniarzy, jak i tych Ustabilizowanych, tych, co się urządzili, wyjechali, wrócili, wreszcie tych, którzy trwali w tym szarym świecie bez nadziei, jak i tych, do których należeć będzie jutro.

Krzysztof Zaleski reżyserował widowiska muzyczne z sukcesem, na przykład blues-operę Jacka Kaczmarskiego "Kuglarze i wisielcy", spektakle z piosenkami Ordonki, Tuwima, Cohena, łącznie z wieczorami Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, lecz nie wyczerpywały one jego teatralnych zainteresowań. Wprawdzie muzykę uważał za najdoskonalszą ze sztuk, dobrze znał literaturę i sądził, że teatr powinien jej służyć, nie jako prosta ilustracja rzecz jasna, ale jako narzędzie jej udoskonalonego - dzięki sztuce aktora - przekazu. We Współczesnym wystawił w 1983 roku "Ślub", wyraźnie kameralny, rozgrywany w opuszczonej szopie tylko przez główne postacie - Henryka (Wojciech Wysocki), Mańkę (Maria Pakulnis), Ojca (Czesław Wołłejko), Matkę (Krystyna Tkacz), Pijaka (Adam Ferency), Władzia (Grzegorz Wons). Precyzyjnie pomyślany "jako rzecz o samowyzwalającej się teatralności istnienia", o "dramacie świadomości, która uległszy rozbiciu, usiłuje nadać światu jakąś strukturę i w końcu ulega samozakwestionowaniu". "I jeszcze jedno: "Ślub" Krzysztofa Zaleskiego jest śmieszny, oscyluje ku dziwnej komedii, a kontrapunktem śmiechu staje się coraz groźniejsza konsekwencja rozpędzonej machiny słów i gestów"- pisał Janusz Majcherek.

W tym samym roku Zaleski wyreżyserował też - w Teatrze Dramatycznym - mistyczny dramat Juliusza Słowackiego "Ksiądz Marek", który wyraźnie skameralizował. Nie inscenizował obrazów umierania, grozy, pożogi, w jakie obfituje utwór wieszcza, mówiący o walce konfederatów z zastępami wojsk carycy Katarzyny. Wyeksponował postawy moralne trójki bohaterów - Księdza Marka, Klemensa Kosakowskiego i Judyty, córki Żyda karczmarza. W ujęciu Zbigniewa Zapasiewicza ten karmelita - wizjoner? prorok? - spokojnie ważący argumenty za walką i przeciw niej, pozostaje głosicielem wolności i odrodzenia poprzez ofiarę krwi. Pozbawionym jednak fanatyzmu i nie wolnym od romantycznych rozterek. Jego racje moralne skonfrontował reżyser najsilniej z postawą jednego z konfederatów, człowieka bezbożnego, amoralnego, posługującego się przemocą i kłamstwem, choć z jego ust płyną jedynie słowa o umiłowaniu ojczyzny. To Kosakowski (Krzysztof Gosztyła) wyłudzi od Żyda karczmarza duże pieniądze "na walkę o Polskę", a potem wyda na niego wyrok śmierci. Córka zdradzonego Żyda po jego śmierci szybko dojrzewa. Jej zemstą będzie wskazanie Rosjanom tajnego przejścia do barskiej fortecy i umożliwienie im zwycięstwa, czyli zdrada Polaków. Drugą obok Zapasiewicza świetną rolę stworzyła w tym przedstawieniu Jadwiga Jankowska-Cieślak, pokazując Judytę jako dziewczynę delikatną i dumną, zwłaszcza ze swego dziedzictwa żydowskiej krwi, wrażliwą, ale zdolną też do szczerej nienawiści, gdy odkrywa, że ten, który pała do niej uczuciem, stoi za morderstwem ojca. Było to jedno z ważniejszych przedstawień rewidujących tradycje teatralne, a nade wszystko stało się ważnym głosem w obronie podstawowych moralnych wartości tamtych trudnych lat.

Krzysztof Zaleski nie należał do reżyserów, którzy lubią po prostu bawić się w teatr. Dla niego był on miejscem wypowiadania własnego sądu o sprawach ważnych i poruszających. Był reżyserem zaangażowanym, nie w sensie szczególnego manifestowania swej postawy czy tworzenia teatru stricte politycznego, ale w sensie rozumienia swej roli w teatrze. W dobie kultury obrazkowej, której zakładnikiem stał się współczesny teatr, wiara w słowo, w literaturę sytuuje twórcę w rejonach konserwatyzmu. Zaleski z tym nie polemizował, co nie znaczy, że chciał zmieniać swoje przekonania na temat roli teatru oraz jego estetyki i skupiać się na modnych efektach, zadziwianiu pomysłami, czyli tworzeniu błyskotek wbrew sobie.

Pozostał wierny swym przekonaniom i pasjom. Dlatego jeśli mu było dane, a lata całe krążył po teatrach jak wolny elektron bez etatu, wybierał dobrą literaturę i na swoją miarę ją realizował. Nie udawał nigdy kogoś innego, nie stroił się w cudze, modne szaty. W Ateneum, gdzie pracował dłużej, zrealizował "Pawła Pierwszego" Dymitra Mereżkowskiego, po raz pierwszy po wojnie, tamże "Małą apokalipsę" i "Tak daleko, tak blisko" Konwickiego, "Burzę" Shakespearea, "Operę za trzy grosze" Brechta, ale też "Słomkowy kapelusz" Labiche'a, "Garderobianego" Harwooda, "Cyrana de Bergerac" Rostanda, "Pan inspektor przyszedł" Priestleya, Molierowskiego "Skąpca" i "Rewizora" Gogola. W Teatrze Wybrzeże wystawiał "Kilka zdarzeń z życia braci Karamazow" według Dostojewskiego, "Nie-Boską komedię" w Olsztynie. Nie spotkało go za te spektakle uznanie krytyków zajętych "zjawiskami", a nie były one pozbawione ani dobrych ról, ani sensu.

Także w Teatrze Telewizji starał się proponować wartościową literaturę od - uroczych "Parad" Jana Potockiego, utrzymanych w stylu komedii dell'arte (wystawiał je kilkakrotnie w teatrach), po adaptacje ambitnej prozy: "Sprawę Stawrogina" według Dostojewskiego, "Tajnego agenta" według Conrada, "Łuk triumfalny" według Remarque'a, "Szkołę uczuć" według Flauberta. Jego realizacje telewizyjne wyróżniały się nie tylko kulturą, ale i skupieniem uwagi na aktorach, których kamera filmowała tak, by mogli dzielić się myślami granych postaci. To myśl przekazywana za pomocą słowa, najbardziej precyzyjnego narzędzia ludzkiej komunikacji, interesowała reżysera najbardziej. Zwykle skupiona wokół odwiecznych pytań, które zadawali sobie pisarze wielu epok, niepokoiła, wytrącała z dobrego samopoczucia tysiące widzów. Nie jest to mało. Krzysztof Zaleski był sobą jako aktor, reżyser, dyrektor II Programu Polskiego Radia. Nie każdego stać na tak wiele.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji