Artykuły

Przejście przez stygnące miasto

I PostSoc Festiwal w Krakowie - Nowej Hucie omawia Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Ten, który przychodzi, by pamiętać, idzie przez trawy Nowej Huty. Człowiek? Widać go na ekranach telewizorów wiszących nad sceną w stolarni. Duch może? Widmo w kształcie aktora?

Za plecami - liszaj pustynnego tynku Teatru Ludowego, do którego kiedyś, zmierzchem nie takim jak nasze, tamci, w gumiakach, szczęśliwi inaczej, niż my... Za prawym uchem, między liśćmi, framuga okna jednego z bloków, co ongiś były figurami życia wreszcie dobrego. Tak, kiedyś, ktoś dawny, odległe coś... Kiedyś - a dziś ten, co na scenę w stolarni zaraz wejdzie, by przez godzinę i trzydzieści minut pamiętać - idzie przez zarastające trawami i liśćmi miasto, któremu za młodu nawet się nie śniło, że tak prędko trzeba będzie wystygnąć, i że wszystko, prawie wszystko, co zeń pozostanie, to jedynie czyjaś dobra o nim pamięć.

W tym prologu "Brygady szlifierza Karhana" [na zdjęciu] Vaska Kani, przez Remigiusza Brzyka wyreżyserowanej, jest cały smak PostSoc Festiwalu. Jacek Strama, dyrektor Teatru Ludowego, skomponował coś jakby pokaz dzisiejszego żonglowania wiadomym czasem przeszłym - pokaz naszych scenicznych partii rozgrywanych z tym, co dokonane, skończone, zamknięte. Coś było z grubsza pół wieku temu. Coś było - została strata. Puste miejsca po pomnikach, na ścianach szare plamy po tablicach z niechcianymi nazwami ulic, rdzewiejące walcownie, kina obrócone w supermarkety, płowiejąca w kotłowniach czerwień pierwszomajowa i tamte knajpy - dziś w żałosnej roli turystycznie atrakcyjnej cepelii czasów gomułkowskich. Tyle jest.

Płowiejące strzępy, łupiny kruszejące, wolno wystygające przestrzenie. Albo - sztuka tamta. Choćby "Brygada szlifierza Karhana", którą w 1949 r. jako manifest teatralnego socrealizmu Kazimierz Dejmek wyreżyserował. Prawie nic z niej nie zostało. Kilka zdjęć, parę minut kroniki filmowej, wióry dwuznacznej legendy. I właśnie z tymi resztkami Brzyk gra w swojej "Brygadzie..." w pamięć. Nazywam ją pamięcią dobrą, bo nie ma w niej śladu dzisiejszej, przykrą pychą zalatującej, stadnej łatwizny drwienia. Nie ma tej nędzy u Brzyka i nie było jej w większości przedstawień.

Nie licząc kłopotliwie jajcarskiej, przez Łukasza Czuja skleconej śpiewogry "La Dolce NRD" oraz ponoć szalenie nowohuckiej "Symfonii lokatoris" Adama Sroki (Mateuszu Birkucie, odpuść Sroce, albowiem nie wie chłop, co uczynił) - reszta dotyka chłodnej nostalgii. Jest w nich strata. Stary Śląsk, pełen migotliwej gwary i kredensów jak góry - zamarły Śląsk w wyreżyserowanym przez Mirosława Neinerta i Roberta Talarczyka "Cholonku" według Janoscha. W zrobionym przez Tomasza Obarę "Przedstawieniu Hamleta" we wsi Głucha Dolna" Ivo Bresana - przaśna nędza ludzi i lampionów w remizie gdzieś na krańcach socjalizmu. Trupia wędrówka starego geja prowincjonalnymi ścieżkami, gdzie się tandeta teraźniejszości z tandetą przeszłości miesza - czyli "Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej", którą według prozy Michała Witkowskiego Jarosław Tumidajski wyreżyserował. Wreszcie obrazy dalekiego dzieciństwa, co w wyreżyserowanej przez Artioma Dowgopołyja w Irkuckim Teatrze Dramatycznym "Zimie" Jewgienija Griszkowca włażą w pamięć żołnierzy wolno zamarzających w tajdze.

Jakie te przedstawienia są w detalach, ile w nich inscenizacyjnych ułomności, czasem kuriozów, a ile porządnie stworzonych, nawet dojmujących scen - o to teraz mniejsza. Grunt, że nie ma w nich nic z instrumentalnego traktowania światów, których dotykają. Żadnych rechotów, śladu cmokania z wyższością, cienia tego zawsze żałosnego procederu stawiania cenzurek niegdysiejszej ułomności. W każdym jest coś z prologu "Brygady..." Brzyka - z tego przejścia przez stygnące miasto. Coś z pokory. I coś ze spokoju finalnego zrozumienia, że nic już nie da się zrobić.

Bo niby co możesz? Tyle, co ono - widmo w kształcie aktora - zrobić mogło. Przyjść i być dyskretnie, taktownie pozwolić, by się artyści z naszego świata i archiwalne strzępy ze świata już nie naszego - mieszały przez godzinę i pół, nicowały, były blisko. To wszystko, co można. Tak się robi przedstawienia nieoczywiste. A później już tylko spokój zrozumienia, że trawy i liście - jak to trawy i liście - rosną łatwo, obojętnie. Ten obraz zostaje po świetnie nieoczywistym festiwalu teatralnym Jacka Stramy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji