Artykuły

Syndrom sosjerki

Recepcja dzieł Witolda Gombrowicza w Polsce przybrała ostatnio wymiar monumentalno - monstrualny i jeszcze trochę, a liryczni interpretatorzy pożrą je w całości, zasymilują i wybudują im złotą mogiłę.

Za sprawą testamentu pisarza polski czytelnik nie ma dostępu do ogromnej większości jego książek. Otóż w testamencie Gombrowicz umieścił klauzulę zastrzegającą, że wyraża zgodę na wydanie drukiem swoich dzieł w kraju pod warunkiem jednak, że zostaną one ogłoszone w całości. Powyższe zastrzeżenie jak na razie skutecznie uniemożliwia wydawanie Gombrowicza, ale uzyskana już po śmierci pisarza zgoda jego żony, pani Rity Gombrowiczowej, na realizowanie utworów autora "Operetki" w teatrze spowodowała istną lawinę scenicznych realizacji jego dramatów oraz adaptacji utworów prozatorskich.

Doprowadziło to do paradoksu, że publiczność polska zapoznaje się jedynie z przeróbkami, subiektywnymi wizjami, nie znając oryginałów. W kilku przypadkach sceniczne wersje były bliskie duchem pierwowzorom (np. "Ślub" w reż. J. Jarockiego, "Operetka" w reż. K. Dejmka, "Trans-Atlantyk" w reż. M. Grabowskiego), w większości jednak zmieniają one charakter przedstawianych utworów.

Twórczość Gombrowicza, moim zdaniem najwybitniejszego i najbardziej inspirującego pisarza polskiego XX wieku, wyprowadzona jest z literackiej i mentalnej tradycji polskiej kultury i stanowi dla niej swego rodzaju substancję ochronną. Jest niczym wypreparowane antidotum na stereotypy, nerwice, mity, skurcze psychiczne, intelektualne blokady wywołane w nas przez historię, doświadczenia, psychozy i awersje zawsze te same, przez lata pielęgnowane, przyrośnięte do Odry i Wisły niczym owe rożkowe garby, co rosną nie na zewnątrz, lecz do środka.

Otóż utwory Gombrowicza działają na tę naszą chorobę niczym podwójny zastrzyk papaweryny z dodatkiem odżywczej glukozy. Jest to działanie bardziej psychologiczne, niż intelektualne, ale powoduje uczucie ulgi, swobody ruchów, otwarcia głowy.

Gombrowicz jest witaminą równowagi i sięgam po jego utwory zawsze ilekroć czuję wokół siebie nawrót obsesji i kolkę histerii. Korzystam też z każdej okazji, by zobaczyć Gombrowicza w teatrze. Ostatnio okazji jakby coraz więcej, ale za to Gombrowicza mniej.

Syndrom sosjerki, czyli zespół chorobowy objawiający się koniecznością polewania każdej treści gęstym sosem, który zabija smak właściwego dania, jest najpoważniejszym schorzeniem teatralnej recepcji twórczości Gombrowicza w Polsce, gdyż publiczność wychodzi z teatrów czując najczęściej tylko dodany smak.

Oto kilka przykładów tego menu:

GOMBROWICZ W SOSIE BESZAMELOWYM

"Iwona, księżniczka Burgunda" w Powszechnym została zapieczona w gęstym, łagodnym i farsowo pożywnym sosie teatralnej perfekcji i komediowych kreacji aktorskich. Dało to wynik zdumiewający: spektakl niewątpliwie dobrze skrojony, z dobrym rytmem, skupiający uwagę na aktorach, ale zarazem pusty myślowo, o lata świetlne odległy od Gom-browicza. I chociaż rzeczywiście nie pamiętam Zbigniewa Zapasiewicza (Król Ignacy) w równie komicznej roli, to przecież jego szarże o charakterze farsowym kojarzą się raczej z tradycją Teatru Letniego, niż z groteską Gombrowicza.

W tym wypadku liczne, wypracowane przez aktora gesty, grymasy, intonacje zwracają się przeciw jego roli, zamiast ją wspierać. Równiej Mirosława Dubrawska (Królowa Małgorzata) i Mariusz Benoit (Szambelan) nadmiarem aktorskiej błyskotliwości przesłonili skutecznie Gombrowicza.

Tylko w jednym wypadku autor chwilami dochodzi do głosu. Dzieje się to wtedy, gdy nasza uwaga skupia się na Iwonie, tytułowej bohaterce (ale rola to właściwie niema), którą zagrała Daria Trafankowska. Gdybyż Zapasiewicz i Dubrawska w umieli zagrać to, co sugeruje im w swojej roli Trafankowska! Gdybyż chcieli podchwycić to, co ona "wymilczała"! Ale potoczystość dialogu zaprowadziła aktorów w całkiem innym kierunku.

Iwona Trafankowskiej - oskarżająca, wyniosła, zbuntowana, konsekwentna, a nade wszystko po raz pierwszy bodaj w historii scenicznych interpretacji tej roli - inte-ligentna, dawała szansę stworzenia przedstawienia zwartego, oszczędnego, intelektualnie głębokiego. Cóż stąd, jeśli ci, których oskarżała, nie zauważyli tego, a jej poszukujące spojrzenie ani przez moment nie znalazło oparcia z drugiej strony. Choćby na zasadzie konfliktu. Nie ma konfliktu. Nie ma prowokacji. Nie ma Gombrowicza. Jest sprawność, rzetelność, błyskotliwość, rutyna. Tylko sos.

GOMBROWICZ W SOSIE CEBULOWYM

Program katowickiego teatru skrupulatnie cytuje wypowiedź Gombrowicza na temat "Operetki": "Monumentalny idiotyzm operetkowy idący w parze z monumentalnym patosem dziejowym - maska operetki, za którą krwawi śmiesznym bólem wykrzywione ludzkości oblicze - to byłaby chyba najlepsza inscenizacja "Operetki" w teatrze."

I jest to zarazem najkrótsze wyjaśnienie, dlaczego katowicka inscenizacja Jerzego Zegalskiego jest nieudana. Właśnie dlatego, że nic tu nie jest monumentalne: ani idiotyzm, ani patos. Po prostu możliwości tego zespołu są poniżej progu pastiszu i parodii. Jeśli bowiem względy techniczno -artystyczne uniemożliwiają osiągnięcie zadowalającego pozio-mu śpiewania i poruszania się na scenie, nie można zabierać się za gatunek, który na tym właśnie się opiera.

Gombrowicz zamyślił, by fajerwerkowa machina operetkowa, olśniła najpierw publiczność, zmyliła czujność, a potem chciał tę absurdalność formy i niedorzeczność lib-retta zamienić w tragedię, gdzie każdy dowcip skrywałby dziejowy paradoks, a każda arietka - wewnętrzny konflikt. Oto Forma odsłaniałaby wreszcie Autentyczność. A tu operetka od początku kuleje i stęka. Spowolniała, opuchnięta, dławiąca się niezwiewną i niemelodyjną muzyką Piotra Hertla. Gdy więc dochodzi do odsłonięcia "drugiego oblicza", widz traktuje to jako oczekiwane urozmaicenie akcji, jako jej przyspieszenie i wzlot. Wszystko więc odwrotnie. Ani idiotyzmu, ani patosu, ani monumentalności. Tylko nuda i oczekiwanie.

Zamiast soczystego chateaubriand podano w Katowicach kotlet ziemniaczany, polewając go dla zmylenia zawiesistym sosem. Nawet dodatek karmelu nie osłodzi jednak goryczy tej porażki, wynikłej wszak nie i winy aktorów i reżysera, lecz z nieporozumienia.

GOMBROWICZ W SOSIE PONCZOWYM

Cała twórczość Gombrowicza jest nieustającą walką z Formą, próbą uniezależnienia się od niej, znalezienia własnego, prawdziwego wyrazu. Spektakl zrealizowany przez Zbigniewa Micha w warszawskiej Piwnicy Wandy Warskiej dowodzi jed-nak, że to, co w Gombrowiczu najłatwiej przyswajalne, co najbardziej atrakcyjne, to właśnie forma.

Zaprzeczając intencjom autora, "Historia" w deserowej wersji Micha jest efektownym kabaretem, epatującym tylko i zaledwie formą. Opowieść autobiograficzna o dzieciństwie i młodości, o rodzicach i rodzeństwie stała się okazją dla serii smakowitych skeczów, wykorzystujących kameralność pomieszczenia i jego nastrój (serwowana gratis herbata, Andrzej Kurylewicz przy fortepianie), ale nie podejmujących przesłania utworu Gombrowicza.

Aktorzy (bardzo "w typie" Gombrowicza - Krzysztof Luft, intensywna Teresa Lipowska, komiczna Elżbieta Skrętkowska) zadowalają się wypowiadaniem kwestii i podkreślaniem dziwacznej formy, nie szukają w tekście niczego więcej. Tak wiec kulminacyjnym punktem spektaklu jest moment, gdy wszyscy aktorzy zdejmują buty, a sens odmienności Witolda (także sens owego, sprowokowanego przez niego, zdejmowania butów) pozostaje nie rozszyfrowany, zdaje się nikogo nie obchodzić.

Opowieść o prowokacji wobec konwenansu, stereotypu, powtarzalności historii zostaje zasymilowana przez mieszczański kabaret i sama staje się konwenansem. Aromatyczny sos z dodatkiem rumu i białego wina wywołuje musowanie nastroju, ale nie prowokuje do zastanowienia. Znowu, jak w przypadku "Iwony", tylko przez chwilę Piwnicą zdaje się odwiedzać prawdziwy Gombrowicz. Dzieje się to podczas epizodu z Krysią, koleżanką Witolda, którą zagrała Jolanta Grusznic. W jej ustach każde słowo znaczy, każde zdanie zawiera w sobie, jak u Gombrowicza, zarazem oświadczenie i jego zaprzeczenie, jest jednocześnie gorące i zdystansowane. Przez trzy minuty wszystko się rozumie, wszystko jest oczywiste. A potem znów nadpływa deserowy sos i Gombrowicz na powrót topi się w kabaretowym budyniu.

GOMBROWICZ W SOSIE WŁASNYM

Zdecydowanie najlepiej smakuje Gombrowicz w sosie własnym. Bez dodatków, uzupełnień, zasmażek. Adaptacja i inscenizacja "Pornografii" na małej scenie Ateneum, będąca przedstawieniem dyplomowym Andrzeja Pawłowskiego, okazała się jego sukcesem. "Pornografia" w Ateneum zrealizowana prosto, niemal zgrzebnie od strony teatralnej, wyraża przekonywająco mieszankę anarchizmu i dekadencji, prowokacji i iluminacji, fantazji i oczarowania formą. Jak w owej niemal rozpoczynającej "Pornografię" scenie, gdy bohaterowie (Witold i Fryderyk) przebywający podczas okupacji z gościną w majątku ziemskim pana Hipolita (Jan Kociniak) i pani Amelii (Ewa Wiśniewska) jadą wraz z go-spodarzami bryczką na niedzielną mszę.

Jednoczesność różnych punktów widzenia, zdystansowanie, pozwalające na spostrzeżenie stereotypu i zarazem perwersyjna przyjemność z poddawania się jego sile, wywołująca po chwili potrzebę działania przeciwnego, destrukcyjnego, tkwi w tekście Gombrowicza i tłumaczy się jasno w przedstawieniu. I chociaż Witold (Marek Lewandowski) z Fryderykiem (wybitna rola Jerzego Kamasa) doprowadzają do psychicznej pornografii - bo nie seksualnej, rzecz jasna - odkrywając najbardziej tajemnicze i ciemne instynkty, które nakazują młodość wielbić i pożądać, ale też tą młodością manipulować, używać jej, popychać; choć Henia (Anna Gornostaj) i Karol (Michał Bajor) zamordują z poduszczenia pragnących ich połączyć choćby za cenę zbrodni Witolda i Fryderyka; choć ukrywający się w dworku Siemian, tchórzliwy dowódca AK zginie w łóżku wśród szekspirowskiej niemal jatki kończącej przedstawienie - wszystko to nie przeraża nas przecież, ani nie oburza. Dzieje się tak dlatego, że udało się uchwycić ten delikatny, ulotny styl prozy Gombrowicza, w której wszystko jest na serio, a jednocześnie trochę nieodpowiedzialnie.

"Pornografia" dowodzi też, że jeśli zdarzy się reżyser rozumiejący Gombrowicza, jeśli ma on do dyspozycji zdolnych, zdyscyplinowanych i skromnych aktorów, jeśli dysponuje warunkami do zrealizowania spektaklu - sosjerka może pozostać pusta. Wtedy warto zawołać: Gombrowicz podany!

Teatr Powszechny w Warszawie: Witold Gombrowicz - "Iwona, księżniczka Burgunda", reżyseria: Zygmunt Hübner, scenografia: Jan Banucha. Premiera w listopadzie 1983.

Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego w Katowicach: Witold Gombrowicz - "Operetka", muzyka: Piotr Hertel, inscenizacja i reżyseria: Jerzy Zegalski, scenografia: Andrzej Sadowski, choreografia: Henryk Koniński. Premiera we wrześniu 1983.

Teatr Nowy - Piwnica Wandy Warskiej w Warszawie: Witold Gombrowicz- "Historia", reżyseria: Zbigniew Mich, scenografia: Marcin Jarnuszkiewicz, muzyka: Andrzej Kurylewicz. Premiera w grudniu 1983.

Teatr Ateneum - Scena 61 w Warszawie: Witold Gombrowicz - "Pornografia", adaptacja i reżyseria: Andrzej Pawłowski, scenografia: Marcin Stajewski, opracowanie muzyczne: Tomasz Bajerski. Prapremiera w listopadzie 1983.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji