Artykuły

Rozmieniam się na drobne

- Aktor, by żyć, musi grać. Powinien przede wszystkim pracować, a nie siedzieć przy telefonie i raz na pięć lat wystąpić w filmie - mówi ARTUR BARCIŚ.

Paulina Wilk: W Teatrze Na Woli gra pan w spektaklu "Kura na plecach" Freda Apkego. Problem przemocy w rodzinie został tam potraktowany śmiechem...

Artur Barciś: Życie jest dramatem psychologicznym, ale w skrajnie poważnych sytuacjach bywa bardzo zabawne. Zdarza się, że im jest poważniej, tym śmieszniej. Przecież najlepsze dowcipy o Oświęcimiu powstały w Oświęcimiu. Podobnie dzieje się w tej sztuce - dramat miesza się z farsą. Kobieta nie mogła znieść tego, że mąż ją maltretuje, więc zrzuciła go ze schodów, a teraz próbuje wybrnąć z sytuacji.

Zdarzyło się, że śmiech panu pomagał, ratował z opresji?

Myślę, że mam poczucie humoru i dystans do siebie. Nigdy się nie bałem ról, w których widzowie się ze mnie śmieją. Przecież nie śmieją się ze mnie tylko z postaci, którą gram. W "Kurze na plecach" jestem rozebrany prawie do naga, widać niedoskonałości mojej figury. Publiczność śmieszy to, jak poważnie mój bohater traktuje swój problem. A ja aktorstwo tak właśnie traktuję - bardzo poważnie. Nie lubię się wygłupiać i uważam, że serial "Miodowe lata" jest tego najlepszym przykładem.

Serial komediowy to dowód, że nie lubi się pan wygłupiać?

Jeśli prześledzi pani losy Tadzia Norka, okaże się, że on się w ogóle nie wygłupia. Przeciwnie - bardzo serio traktuje wszystkie swoje problemy, nawet najbardziej absurdalne.

Jako młody aktor współpracował pan z Hanuszkiewiczem, Hoffmanem, Kieślowskim - słuchał pan autorytetów, czy się przeciw nim buntował?

Autorytetem nie zostaje się bez powodu, dlatego staram się ich nie podważać. Zwykle nie ma takiej potrzeby - wielcy twórcy sami szukają w aktorze postaci. Kieślowski tak dokładnie wiedział, o co mu chodzi, że potrafił to przekazać w kilku zdaniach. Używał dokładnie tylu słów, ilu potrzeba, by wyrazić doskonale czytelną i zrozumiałą myśl.

Gdyby Kieślowski żył, spytałby go pan, czy przyjąć propozycję roli w sitcomie?

Pewnie tak, bo bardzo liczyłem się z jego zdaniem, ale nie wiem, co by powiedział, czy odważyłby się powiedzieć "Nie graj". Nie był typem człowieka, który wyrokuje. Przeciwnie - ustawiał się w pozycji tego, który nie wie i pyta.

A pan się wahał?

Tak, dwa miesiące. Ale aktor, by żyć, musi grać. Powinien przede wszystkim pracować, a nie siedzieć przy telefonie i raz na pięć lat wystąpić w filmie. Co z tego, że się postawię i nie będę przyjmował propozycji, które inni nazywają rozmienianiem się na drobne? Ja się zawsze rozmieniałem na drobne, grałem przede wszystkim epizody i role drugoplanowe. Epizod wymaga skoncentrowania wszystkich umiejętności na małej ilości tekstu, niewielkiej postaci. Trzeba ją zagrać tak, by była wiarygodna, potrzebna i żeby ludzie ją pamiętali. Mogłem tych ról nie przyjmować, ale dziś nie byłbym tu, gdzie jestem. I dużo mniej bym umiał.

Co rola w serialu komediowym może dać doświadczonemu aktorowi dramatycznemu?

Ogromnie dużo. Przede wszystkim trening, który każe codziennie mobilizować się do tworzenia konsekwentnej, rozpoznawalnej postaci. To nie jest rozmienianie się na drobne, pod warunkiem, że się nie gra ciągle tego samego. Jako Norek bywałem hrabią, lokajem, tancerzem, piosenkarzem, a nawet wróżką. Konieczność grania różnych postaci w ramach jednej roli, to świetna szkoła. A ja ciągle się uczę.

A zdarzyło się panu zagrać siebie?

Psychologicznie bardzo blisko było mi do mojej pierwszej głównej roli. W serialu "Odlot" grałem młodego chłopaka, przestraszonego tym, co się wokół niego działo, niepewnego. Wtedy właśnie taki byłem - rzuciłem się na głęboką wodę, po studiach przyjechałem do Warszawy, nie znałem tu nikogo. Kiedy kończyłem szkołę, czułem, że niewiele umiem. Wiedziałem tylko, że moje warunki zewnętrzne są, jakie są i żeby się przebić, muszę intensywnie pracować.

I nie złości pana, że grał głównie małe role? Nie ma pan uczucia niedosytu?

Nie, wolność jest rozumieniem konieczności. Rozumiem ją i myślę, że bardzo dużo mi się w zawodzie udało, choć bywało różnie. Śmiałem się, iż jestem tak często odkrywany, że się w końcu przeziębię. Bo kiedy zagrałem w "Znachorze", zrobiło się zamieszanie - co za świetny, nowy aktor! Potem był stan wojenny, więc siedziałem cicho. Później wziął mnie Kieślowski i znów byłem wielkim odkryciem. Dzięki temu zagrałem uWajdy, Zanussiego, Marczewskiego i innych. Potem kino znowu o mnie zapomniało. Na szczęście miałem pracę w telewizji i - co najważniejsze - w teatrze.

Czyli aktorstwo to żmudna robota?

Kiedy się gra główną rolę - tak.

W "Mein Kampf" w reżyserii Roberta Glińskiego zagrał pan pierwszoplanową postać - Hitlera, wtedy jeszcze ubogiego studenta.

Dopiero w trakcie sztuki bohater staje się groźnym dla ludzkości potworem. Widział pan "Upadek"? Co pan myśli o ukazywaniu ludzkiego oblicza Adolfa Hitlera?

Nie widziałem tego filmu - zniechęciły mnie opinie znajomych. Hitler był bez wątpienia potworem i zginęły przez niego miliony ludzi, ale przecież był także człowiekiem. Wyobrażam sobie, jak Niemców boli to, że stworzyli potwora. Mija czas, umierają pokolenia, Hitler jest tylko nazwiskiem z historii, a im ciąży na plecach jak garb. Oni nie chcą już tego przeżywać. Nie bronię ich punktu widzenia, ale staram się ich zrozumieć. Młodzi Niemcy, z którymi się przyjaźnię, dźwigają na sobie historię i jako pokolenie biorą za nią odpowiedzialność. Ale przecież Fred Apke nie jest osobiście winny temu, że kiedyś pojawił się Hitler i sprawił, że cały naród oszalał.

Jako dziewczynka z zachwytem obserwowałam pana w "Okienku Pankracego", ale później świadomie zrezygnował pan z ról dla dzieci. Aktor dziecięcy - to niechciana etykieta?

"Okienko Pankracego" było przyjaznym programem, który przemycał szlachetne pobudki. Ale ta rola nie dawała wielkich możliwości kreacji i nie chciałem jej ciągnąć zbyt długo. Lokowała mnie w szufladce, w której sprzedaję samego siebie, a ja wolałem grać kogoś innego.

Uciekaniu przed zaszufladkowaniem zawdzięcza pan wszechstronność?

Żyjemy w kraju, w którym reżyserzy są potwornie leniwi. Jak zagrałem w "Znachorze" biednego i nieszczęśliwego, to potem dostawałem wyłącznie takie role. Uciekałem jak mogłem, tłumaczyłem, że nie chcę się powielać. Czasem udawały się milowe kroki, jak rola Hitlera, gdzie przekonałem widzów, że potrafię być zły, eksplodować nienawiścią. W "Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwańca" zagrałem Żyda, choć nie mam semickiej urody. W "Kurze na plecach" gram skomplikowaną rolę - taką, która daje ogromną satysfakcję, ale takie role zdarzają się bardzo rzadko. U nas nie ma zwyczaju inwestowania w aktora.

Ostatnio występuje pan w roli felietonisty. Spogląda pan na rzeczywistość okiem prześmiewcy, ale odnoszę wrażenie, że ona pana wcale nie śmieszy...

Zupełnie nie śmieszą mnie politycy. Wręcz przerażają. Mam świadomość, że pisząc felietony w "Newsweeku" wchodzę na nieswoje podwórko, ale tak mnie mierzi to, co się dzieje... Pomyślałem - skoro dostaję do ręki tę maciupeńką szabelkę, to może choć trochę dam upust swojej frustracji. Politycy mają w nosie to, co piszę, ale może ich czasem moja szpileczka ukłuje. Są oderwani od rzeczywistości i nie mają pojęcia, co ludzie o nich myślą. To prawda, nie ma takich ról, ale też aktor

Aktor chwyta za pióro, bo nie ma scenariuszy trafnie komentujących rzeczywistość?

nie jest misjonarzem. Te czasy się skończyły. W Peerelu w teatrze królowała aluzja, widzowie mogli poczuć, że nie tylko oni widzą, że rzeczywistość jest chora. My pełniliśmy rolę przekaźnika myśli, mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w historii.

Dziś rola aktora straciła na znaczeniu?

Oczywiście. Żyjemy w mniej dramatycznych czasach, nie walczymy o wolność. Mogę się jedynie zżymać na to, co inni z tą wolnością robią, ale takie są pułapki demokracji.

Czy wśród planów na ten rok zapisał pan też reżyserowanie w teatrze, może w kinie?

Mam kilka pomysłów na spektakle teatralne, ale w filmie się nie widzę. Żeby nakręcić film, trzeba wszystko rzucić. Na planie niewiele zależy od reżysera. W teatrze przeciwnie - decyduję o wszystkim. Kiedy zaprosiłem aktorki na pierwszą próbę "Trzy razy Piaf", wszystko miałem dokładnie przemyślane. Powiedziałem im, że ja właściwie już ten spektakl widziałem, a robię go dlatego, że mi się podoba. Tak chciałbym reżyserować w przyszłości. Jednak przede wszystkim jestem aktorem.

Jako tajemnicza postać pojawiał się we wszystkich częściach "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Jest na stałe związany z warszawskim Teatrem Ateneum - zagrał tam główne role m.in. w "Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwańca" i "Mein Kampf". Od 1998 r. gra Tadzia Norka w serialu telewizyjnym "Miodowe lata". Teraz gościnnie występuje w Teatrze Na Woli w "Kurze na plecach" Freda Apkego.

Na zdjęciu: Artur Barciś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji