Artykuły

Wspominając Teatr Mały

Teatr Mały w Warszawie żył 36 lat. 27 czerwca przestanie istnieć. O scenie w Juniorze za czasów Adama Hanuszkiewicza podczas specjalnego panelu rozmawiali Zofia Kucówna, Krzysztof Kolberger, Anna Chodakowska oraz scenografowie Xymena Zaniewska i Mariusz Chwedczuk. Spotkanie prowadziła Barbara Osterloff.

Po 36 latach przestaje istnieć warszawski Teatr Mały. Dawną scenę Adama Hanuszkiewicza na specjalnym panelu wspominali aktorzy Zofia Kucówna, Krzysztof Kolberger, Anna Chodakowska oraz scenografowie Xymena Zaniewska i Mariusz Chwedczuk.

Barbara Osterloff: Czym był Teatr Mały za dyrekcji Adama Hanuszkiewicza? Na czym polegała jego oryginalność i wyjątkowość, coś, co moglibyśmy nazwać genius loci. Była to jedna z niewielu scen w Warszawie, na której kontakt z widzem odbywał się inaczej niż na scenach, na których dwie strony przedziela rampa. Podejrzewam, że scena Małego przy swojej nowoczesności i odmienności dawała scenografom szanse tworzenia kształtu teatru. Ale mogła stwarzać problemy. I były przedstawienia, w których jej płytkość musiała wymagać specjalnej inwencji scenografa. Może przypomnijmy niektóre prace szczególnie trudne albo ciekawe w wyrazie artystycznym.

Xymena Zaniewska: Najbardziej wzruszające było nasze wejście tu z Adamem. Hanuszkiewicz zadzwonił do nas w 1973 roku i mówi: "Słuchajcie, chyba w piwnicy Domów Centrum da się zrobić teatr. Przyjedźcie. No to przyjechaliśmy z moim mężem Mariuszem. Na miejscu spotkaliśmy parę architektów, moich kolegów adiunktów z mojego wydziału. Dostaliśmy do rąk świece i zeszliśmy do piwnicy.

Mariusz Chwedczuk: To była brudna, zagracona rudera, w której miał powstać nocny klub. Ponieważ nie można było zainstalować klimatyzacji, to pomysł na klub nie przetrwał. Mały był fenomenalnie zaaranżowany i zbudowany. Nie miałem problemów z przestrzenią. Trzeba było być kompletnym matołem, żeby zrobić tu złą scenografię.

Xymena Zaniewska: Ten teatr owijał się wokół przedstawienia. Dziś cholernie mi żal tego genialnego miejsca do pracy. Byłam zdumiona, kiedy Zośka Kucówna powiedziała mi, że prawdziwa trawa w "Miesiącu na wsi" - przygotowywałam do niego scenografię - kompletnie zmieniała sposób grania, bo chodzi się po miękkim.

Barbara Osterloff: "Miesiąc na wsi" - to było jedno z najgłośniejszych przedstawień w Warszawie, miało ok. 270 wystawień. Po raz pierwszy na tej scenie pojawiła się tego typu scenografia. Aktorzy poruszali się po żywej trawie, była żywa woda, psy, kwitnąca jabłoń.

Xymena Zaniewska: Strasznie mnie poruszyło, kiedy psy się oszczeniły. I potem to całe małe towarzystwo nawłaziło na scenę.

Zofia Kucówna: Któregoś razu podczas "Miesiąca" na widowni siedzieli Dudek Dziewoński, Marta Lipińska i Maciej Englert. Była w tym przedstawieniu scena, w której Andrzej Łapicki (grający Szpigielskiego) rozmawia nad sadzawką z Kazimierzem Wichniarzem (Bolszincow). W pewnym momencie temu drugiemu przyszło do głowy, że zachwieje się na kamieniach leżących obok

Andrzej Łapicki: niezupełnie, podstawiłem mu nogę.

Xymena Zaniewska: i wpadł do sadzawki. Był cały mokry, suszono go między scenami. Powiedziałam Marcie Lipińskiej, że zdarzyło się to tylko raz, ona: - Cudowne, trzeba było zostawić na zawsze.

Barbara Ostrloff: A konwencja teatr w teatrze jak w "Dwóch teatrach"?

Andrzej Łapicki: Robiąc "Dwa teatry" Szaniawskiego (premiera: kwiecień 1978) poprosiłem Irenę Eichlerównę, żeby zechciała uświetnić obsadę rolą Leśniczyny. Ona na to: - Andrzejku, dla ciebie wszystko. Pani Xymena przydzieliła jej serdak. I ona w nim grała na próbach. Przychodzi premiera, a pani Lena wychodzi na scenę w cyklamenowej bluzce kupionej właśnie w komisie na Chmielnej. Interweniowałem bardzo ostrożnie, a ona; - Chłopki nie grywam

Barbara Osterloff: To nie jest sztuka często grywana. Dlaczego Szaniawski pojawił się w Małym?

Andrzej Łapicki: Adam powiedział: - Zrób "Dwa teatry". Dobrze, zrobię, sam zagram dyrektora - powiedziałem. I było załatwione. Spektakl był oglądany z czterech stron, wykorzystaliśmy do grania wnękę. W mojej pamięci to przedstawienie zaznaczyło się też dzięki pewnemu zdarzeniu z Eichlerówną. Na próbę generalną przyszedł jakiś minister. Zachwycił się i powiedział, że przedstawienie musi pojechać na festiwal do Wrocławia. Ja mu na to, że oczywiście jeśli przekona Eichlerównę, bo ona jeździ niechętnie. Po chwili wrócił z jej garderoby i mówi: "Jedzie, szczęśliwa". Jesteśmy we Wrocławiu. Podchodzi Lena i pyta, czy jest minister. Ministra nie było. Ale okazało się, że zagwarantował jej nagrodę i tym ją przekonał. W końcu Eichlerówna nagrody nie dostała, a na nieszczęście ona przypadła mnie. Potem działy się straszne rzeczy. Ale po tygodniu grała już do mnie przodem.

Barbara Osterloff: Chciałabym wrócić do "Miesiąca na wsi" z wspaniałą Zofią Kucówną w roli Natalii. I wspomnieć rolę Fedry. To była wybitna rola.

Zofia Kucówna: Dziękuję. "Fedrę" pan Artur Międzyrzecki przetłumaczył na prośbę Adama dla tego właśnie przedstawienia. Dostałam to tłumaczenie trzynastozgłoskowcem w prezencie. Czułam się zaszczycona. Była to najtrudniejsza ze wszystkich moich ról. Wracając do domu po każdym przedstawieniu, o niczym innym nie myślałam, jak tylko wypić ogromny kubek bardzo słodkiej herbaty. A po każdej scenie, za kulisami inspicjentka Lutka Tatarska musiała otulać mnie dwoma szlafrokami. Byłam jak bokser, który nie może ochłonąć przed walką, musi bez przerwy się ruszać. Nie było mowy, żebym ostygła. Zabawna rzecz. Dużo tu doświadczyłam. Dzięki architekturze Teatru Małego po raz pierwszy w życiu odkryłam, że im bliżej mnie siedzi publiczność, tym lepiej czuję się na scenie. Energia z widowni w dziwny sposób mnie otulała, dawała poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam, jak w "Miesiącu na wsi" graliśmy z Krzysztofem Kolbergerem scenę miłosną. Siedziałam na wiklinowym fotelu, Krzyś mówił do mnie długą partię tekstu, a ja słyszę komentarz pewnej pani z widowni: "Ona jest po czterdziestce. A pan siedzący obok, patrząc na mnie uważnie, mówi: "No co ty, ona nie ma jeszcze czterdziestki".

Andrzej Łapicki: Ty nigdy nie miałaś czterdziestki.

Barbara Osterloff: Zosiu, pamiętam jeszcze dwie twoje niezwykłe role. Myślę o "Marii" i bardzo wyjątkowym przedstawieniu, którego premiera przypadła na czas gorący politycznie - "Relacjach" według Hanny Krall. Jak wspominasz te przedstawienia?

Zofia Kucówna: "Marię" Iredyńskiego (premiera: listopad 1975) wspominam czule. Tę rolę grałam w ogromnym kontakcie z publicznością. Do tego stopnia, że umiałam powiedzieć, gdzie na widowni siedzi ktoś mi niechętny. Regułą było, że na każdym przedstawieniu osoba siedząca naprzeciwko mnie, a opowiadałam wprost do publiczności, nigdy nie wytrzymywała skupienia i towarzyszenia mi w napięciach emocjonalnych. Zawsze się wierciła, kiwała głową, poprawiała grzywkę itd Z czasem nauczyłam się omijać oczami tę osobę. To doświadczenie pokazuje, na czym polega związek emocjonalny widza z aktorem.

Andrzej Łapicki: Ja też miałem podobny związek z pewnym panem z pierwszego rzędu. Przyszedł z wielką walizką, postawił ją przed sobą na scenie i siedział zadowolony. Podszedłem, wziąłem walizkę i położyłem mu na kolanach. Na tym się ten incydent, chwała Bogu, skończył.

Krzysztof Kolberger: Jeszcze o "Miesiącu na wsi" Bardzo żałuję, że ten teatr zostanie zamknięty. Upada kolejny teatr, komercja zaczyna brać górę.

Do "Miesiąca" mam szczególny stosunek. Tak się złożyło, że 25 lipca 1975 roku był dniem nie tylko moich imienin, ale przede wszystkim ślubu i wesela. Adam się zgodził, żeby moi goście weselni byli widzami ostatniego w sezonie przedstawienia. To ważne, że ostatniego, bo można było zniszczyć trawę. Adam zgodził się też, żeby moje wesele odbyło się właśnie tu. Zresztą wszyscy obecni na nim byli. I jeszcze kolejna ciekawostka. Pamiętam, że jako młody chłopak miałem szczęście siedzieć w jednej garderobie z moim dziekanem Andrzejem Łapickim i Jankiem Machulskim. Między naszą garderobą a pozostałymi toczyliśmy mecz. Po każdym przedstawieniu ustalaliśmy, kto zwyciężył - zwycięstwo polegało na tym, że ktoś dostał brawo.

Andrzej Łapicki: Mecz się ciągnął cały sezon. Nastał koniec sezonu i Machulski mówi do mnie, że jest niedobrze. Sytuacja jest bowiem następująca: nie miałeś barwa w pierwszym akcie, mimo uderzeń dwa razy w udo - to był nasz stary numer, prawie zawsze działał. Jest remis. A w drugiej części Wichniarz wychodzi w podskokach, a przy jego wadze to oczywiście budziło entuzjazm i brawo było murowane przez cały rok. Chwilę się zastanowiłem i mówię Jankowi - dziś brawa nie będzie. Przychodzi ten moment, Wichniarz zaczyna szykować się do poskoczków, a ja siedząc na murku, zaczynam gwałtownie się rozbierać. Cała widownia na mnie, Wichniarz braw nie miał, a coś w rodzaju zawału. I w taki oto sposób wygraliśmy sezon jednym punktem.

Krzysztof Kolberger: I jeszcze a propos bliskości widzów. Zarówno w "Dziadach", ale też w "Miesiącu na wsi" robiłem w tej przestrzeni wszystko, żeby zapomnieć, że widownia istnieje. Wydawało mi się, że żeby wniknąć w świat na scenie, muszę zapomnieć o tym, że ktoś mnie podgląda. W "Dziadach" grałem Konrada (premiera: październik 1978). Pamiętam, że na korytarzu, tuż przed wejściem na scenę specjalnie dla mnie stała prycza. Musiałem się odseparować, wyciszyć. Próbowałem udowodnić widzowi, że w tej przestrzeni można rozmawiać z Bogiem. Dziś wiem, że można w każdej. Te "Dziady" były we mnie.

Barbara Osterloff: Patrzę na Annę Chodakowską. W 1973 roku byłyśmy koleżankami z PWST. Pamiętam czas, kiedy Ania przygotowywała się do roli Antygony i tę fantastyczną premierę.

Anna Chodakowska: "Antygonie" (premiera: styczeń 1973) zawdzięczam wszystko. Gdyby nie ta rola, nie wiem, czy zostałabym w zawodzie. Nie jestem osobą, która urodziła się w budce suflera i marzyła od dziecka, żeby zostać aktorką. Dopiero potem mi się to zgodziło, sprawdziło i cieszę się, że tak się stało. Dzięki Antygonie zostałam w Narodowym i zagrałam Balladynę, Biankę, Salomeę i wiele innych postaci. Zostałam w zawodzie też dzięki Hanuszkiewiczowi, który zwrócił uwagę na moją wrażliwość. "Antygona" to był dyplom i pierwszy spektakl w tym teatrze. Dlatego mogę powiedzieć, że to jest mój teatr. Tym bardziej jest mój, bo go zamykam, grając tytułową rolę w "Stara kobieta wysiaduje".

A w 1973 robiłam dyplom. W szkole pojawił się Hanuszkiewicz, który został zaproszony do reżyserowania przez Tadeusza Łomnickiego, wtedy rektora, a mojego opiekuna roku. Hanuszkiewicz miał tę scenę i tutaj właśnie nas zaprosił. Ciekawe, bo zetknęliśmy się z prawdziwą widownią.

Hanuszkiewicz najpierw chciał zrobić dwie grupy: Ismeny i Antygony - że będziemy się ze sobą ścierać. W trakcie prób okazało się to mało skuteczne. Dlatego postanowił wybrać jedną osobę. Wybrał mnie, bo jako pierwsza zgłosiłam się do zaśpiewania wokalizy, którą napisał Maciej Małecki. I kiedy ją śpiewałam, Hanuszkiewicz uznał, że to tak, właśnie tak A przecież na moim roku były koleżanki z bardziej widocznym "imperatywem".

Andrzej Łapicki: Które na przykład?

Anna Chodakowska: Przestań Andrzej, później ci powiem.

Hanuszkiewicz tak obsadził, że na scenie spotkały się trzy pokolenia: Terezjasza grał Kazimierz Opaliński, Hanuszkiewicz - Kreona, a my wszystkich pozostałych. Hanuszkiewicz był dla nas wtedy magiem teatralnym. Niebywały człowiek. Recenzenci też pisali: "magiczny spektakl, magiczna Chodakowska". Mojemu ojcu się spodobało i krzyczał: "Ty, magiczna! Przynieś herbaty!".

Do dziś pamiętam na tej scenie podłogę z desek. Kiedy przeżywałam tu największe uniesienia, drapałam ją pazurami i miałam powbijane drzazgi.

"Antygonę" graliśmy w prywatnych strojach. Oczywiście takie eksperymenty już pojawiały się wcześniej. Nikt się nie wyróżniał - to było wspaniałe. Tutaj poczułam, że chcę być aktorką. Po raz pierwszy usłyszałam na widowni ciszę, jaką może usłyszeć tak wielka aktorka jak Zofia Kucówna.

Nauczyłam się też, że ciszę można w spektaklu przedłużać. Aktor zaczyna mieć trzecie oko, które podpowiada: "Poczekaj jeszcze chwilę, niech się dosłodzą. Tylko nie przesadź. Bo niedosyt jest lepszy niż przesyt". Hanuszkiewicz nam zaufał i wygrał, bo spektakl bardzo się podobał. Pojechaliśmy z nim na Wiener Festwochen, obok był Peter Stein, Peter Brook. Podobaliśmy się w tym towarzystwie, czyli nie było najgorzej.

Zofia Kucówna: Do dziś pamiętam próbę generalną "Antygony". Anka grała jak lokomotywa. Tak dokładnie pamiętam jej monolog do Kreona, że mogłabym w tej chwili ją narysować. Po raz pierwszy chyba widziałam u młodej dziewczyny, która dopiero zaczyna odkrywać tajemnice tego zawodu, taką intuicję.

Anna Chodakowska: Kiedy widziałam "Fedrę" przeżywałam coś w rodzaju katharsis. Widziałam różne "Fedry", ale twoja, poza tym, że miała ogromny ładunek emocjonalny i prawdy, miała też wysokie IQ. Drugi raz takie katharsis przeżywałam w Dramatycznym, kiedy widziałam Tadeusza Łomnickiego "Ja Feuerbauch". Nie mówiąc, woła ptaki, których nie ma. Jak patrzyłam na niego myślałam, "Tak, teatr istnieje. To jest prawda, co piszą, że tak może być w teatrze".

Wracając do "Antygony". Przed wejściem na scenę myślałam o tym, że każde światło, każde dotknięcie miało znaczyć Antygona. Mówiłam sobie w myślach, "musisz być dostatecznie Anty i dostatecznie gona, bo przegrasz". Wreszcie zrozumiałam, że tę sztukę gra się dla jednego zdania: "Współkochać przyszłam nie współnienawidzić". Długa pauza i wszyscy płaczemy.

Panel "Teatr Mały Adama Hanuszkiewicza" odbył się 3 czerwca. Za udostępnienie materiału i zgodę na jego opublikowanie dziękujemy Teatrowi Narodowemu w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji