Artykuły

Najpierw Franio, potem Maliniak

- Od kilkunastu lat mam kłopoty ze wzrokiem, właściwie nie widzę. I mój sukces polega na tym, że widownia tego nie dostrzega - rozmowa z warszawskim aktorem ROMANEM KŁOSOWSKIM.

Jakub Wiewiórksi: "Lubi długie nocne pogaduchy, trochę polityki, trochę filozofii, małą wódeczkę i dużo życzliwych ludzi wokół" - napisała o panu w 1991 roku Alina Budzińska w książce poświęconej najwybitniejszym polskim aktorom. Dużo się zmieniło od tego czasu?

Roman Kłosowski: Nocnych rozmów już mniej, no i mniej jest też wódeczki. Żona, która wszędzie ze mną chodzi, przypomina mi, że jest moim alkomatem. Zdrowie nie pozwala mi już na wszystkie rozrywki, ale cieszę się, że wciąż mogę pracować. Mam 80 lat i szukam sposobu na resztę życia. Jeśli uznam, że już się nie nadaję, że widownia źle mnie odbiera, zejdę ze sceny. Ale bardzo chciałbym doczekać do końca żywota, grając.

W Skolimowie na planie "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta mówił pan, że każda nowa rola w kinie, telewizji, teatrze jest jak debiut. Próba sił - czy jeszcze pan potrafi, jak pana przyjmują widzowie...

- Tak się złożyło, że przez całe życie ludzie przyjmowali mnie życzliwie. A teraz sprawdzam siebie i sprawdzam widownię, czy ta życzliwość jeszcze jest. Od kilkunastu lat mam kłopoty ze wzrokiem, właściwie nie widzę. I mój sukces polega na tym, że widownia tego nie dostrzega. Mam wspaniałego partnera, który pomaga mi w życiu - żonę.

A mówił pan przed laty: "Ożenić się łatwo, tylko trudniej wytrzymać w małżeństwie".

- Krystyna Kłosowska: Ty typie. Ja tego nie słyszałam (śmiech).

Roman Kłosowski: To ja też nie pamiętam.

Od 53 lat udaje się państwu wytrzymywać...

Nawet od 54. Wzięliśmy ślub 12 kwietnia 1955 r. Czasem dajemy sobie w kość, ale żona jest moim największym przyjacielem. Ta przyjaźń to element mojego wygranego życia. Kiedy po premierach wracałem do domu i słyszałem: "Chcesz kawy?", byłem pełen niepokoju. A kiedy widziałem kubeł ze śmieciami naszykowany do wyrzucenia, wiedziałem, że wszystko gra.

Jak pan trafił do aktorstwa?

- Rzemieślnikiem zostać nie mogłem. W rodzinnej Białej Podlaskiej pracowałem u ojca w warsztacie rymarsko-tapicerskim jako terminator. Ale bardzo kiepski. Terminatorzy mieli swoją hierarchię - najmłodszy zamiatał. Przyszło po mnie siedmiu, a ja cały czas zamiatałem. Szczęście, że w szkole średniej zetknąłem się z teatrem. Występy w kółku teatralnym to była moja pasja, w przeciwieństwie np. do matematyki, z której miałem słabe stopnie. A byłyby jeszcze gorsze, gdyby nie profesor Szwarcewicz. Kiedy zobaczył mnie w "Gałązce rozmarynu", obiecał: "Póki ja tu uczę, będziesz miał u mnie tróję". Na początku lat 50. zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej w Warszawie. Udało się za pierwszym razem, choć warunki zewnętrzne raczej mnie do aktorstwa nie upoważniały. Profesorowie mówili, że jestem wydarzeniem teatralnym. "Jak człowiek o tak nikczemnej posturze dostał się do szkoły?" - pytali. A jak składając papiery, dyskutowałem z kolegami pod dziekanatem, Zelwerowicz, który mnie słyszał, powiedział: "Głos dobry, ale nic ponadto". To byli wspaniali nauczyciele: Zelwerowicz, Kreczmar, Wyrzykowski, Świderski...

Po studiach przeniósł się pan ze stolicy do Szczecina.

- Tam na dzień dobry dyrektor Chaberski popatrzył na mnie i powiedział: "Wygląda pan nie najlepiej, ale może jakoś to będzie". I było. Zagrałem tytułową rolę w "Szczęściu Frania" Perzyńskiego i od tej pory nazwa roli się do mnie przylepiła. Wtedy byłem Franiem, potem Maliniakiem. A recenzent "Głosu Szczecińskiego" napisał: "Frania gra jeden z narybków Teatru Szczecińskiego. Mam wrażenie, że z tego narybku może wyrosnąć wcale pokaźna ryba". Do dziś mam wycięty ten fragment z gazety. Ze Szczecina Jan Świderski ściągnął mnie po dwóch latach do Warszawy. Właściwie to, grając w Teatrze Wojska Polskiego, otwierałem Pałac Kultury. Ale jak zaczęli mi dawać tylko małe role, przeniosłem się do Teatru Ludowego na Pradze.

W teatrze także pan reżyserował. Nie wystarczało panu aktorstwo?

- Miałem dość łatki aktora komediowego, bo interesowały mnie też rzeczy - nazwijmy je - społeczne. Chciałem móc wyrażać swoje poglądy. Na reżyserię dostałem się w 1961 r. Jako spektakl dyplomowy zrobiłem "Kamienny świat" Tadeusza Borowskiego. Reżyserowałem w telewizji, a w 1975 r. na sześć lat zostałem dyrektorem Teatru Powszechnego w Łodzi. Spełniłem swoje marzenia o aktorstwie różnorodnym - grałem i Szwejka, i Ryszarda III. Reżyserowałem. Za mojego dyrektorowania zadebiutowało w teatrze kilku znakomitych reżyserów filmowych - Janusz Zaorski, Janusz i Andrzej Kondratiukowie.

A jako aktorka zadebiutowała pana synowa...

- Barbarę Szcześniak zaangażowałem zaraz po ukończeniu przez nią łódzkiej szkoły. Na przedstawienie, w którym razem występowaliśmy, przyjechał z Warszawy mój syn. Rekwizytorka się nawet dziwiła. "To nie może być pana syn, panie dyrektorze, bo z niego jest naprawdę ładny chłopiec" - mówiła. No ale oni wzięli się za rączkę i tak już zostało - od lat są szczęśliwym małżeństwem.

Dla mnie to powód do wielkiej radości, że jesteśmy kochającą się rodziną. A z synowej jestem też dumny dlatego, że jest świetną, związaną bez przerwy z Powszechnym aktorką - ulubienicą teatralnej publiczności. W ubie--g-łym roku dostała Złotą Maskę - najbardziej prestiżową łódzką nagrodę teatralną. Zresztą rodzinę mamy absolutnie aktorską. Żona była instruktorem teatralnym, aktorami są siostra, siostrzeniec, siostrzenica. Wyłamał się tylko syn - zajmuje się komputerami, choć czasem pół żartem, pół serio wyraża żal, że nie popchnąłem go w kierunku aktorstwa - oraz kolejne pokolenie: wnuk jest prawnikiem, a wnuczka studiuje iberystykę. Natomiast prawnuczek dopiero kończy roczek.

I będzie aktorem?

- Ostrożnie do tego podchodzę. Będę trzymał kciuki, ale trzeba pamiętać, że w karierze aktora nie mniej ważne od talentu jest szczęście.

Pan nie narzekał na brak szczęścia.

- Jasne, byłem angażowany do filmów Munka, Kawalerowicza, Chmielewskiego, Forda. Chłopiec z zadartym nosem o knajackim wyglądzie był im potrzebny. Pamiętam "Człowieka na torze" z Kazimierzem Opalińskim i ojcem Michała Listkiewicza Zygmuntem. Kręciliśmy w parowozie w Zduńskiej Woli, a operator uderzał mnie kijem z gwoździem, żebym nie uciekał mu z pola widzenia kamery. Al-bo "Bazę ludzi umarłych" Petelskiego, w której Karkonosze udawały Bieszczady. Albo fenomenalną atmosferę przy robieniu "Ewa chce spać" i cudowną rolę Ludwika Benoit. Ostatnio wspominałem "Eroicę". Z całej naszej "oficerskiej kadry" zostaliśmy tylko Siemion i ja. I "Ja kocham, ty kochasz" Dušana Hanáka. Reżyser zobaczył mnie w "Dziurze w ziemi", w której grałem z Nowickim, i przysłał mi scenariusz. Zrobiliśmy ten film w 1979 roku, ale puścili go dopiero dziesięć lat później. Zagrałem Pistę - robotnika, trochę alkoholowego. Wspaniały film. W Berlinie dostał Srebrnego Niedźwiedzia. Wtedy zwyciężył "Rain Man". A ja kandydowałem do nagrody aktorskiej i tylko dwoma głosami przegrałem z Dustinem Hoffmanem. Nigdy nie jest tak, że udaje się spełnić wszystkie marzenia, ale udało mi się zagrać prawie wszystko, co mogłem. Chyba całe to nasze pokolenie wykorzystało swoją szansę. Gogolewski, Traczykówna, Skaruch, Winnicka - to był mój rok. Rok wyżej byli Hübner, Karwański, a niżej Gołas, Pieczka, Zdzisio Leśniak, później Zapasiewicz, Kobuszewski...

Do dziś jest pan kochany za rolę maharadży Kaburu...

- "Hydrozagadka"! Pamiętam pień drzewa, który udawał krokodyla. I komary nad Zalewem Zegrzyńskim. Zabawne to było. Dziś to film kultowy, ale wtedy przyjęto go raczej krytycznie. Jednak były też miłe chwile - kiedyś pojechaliśmy z żoną do Ustronia Morskiego na wczasy, siedzimy sobie w pokoiku, a tu nagle krzyki, orkiestra. Wyglądam przez balkon i widzę, że idzie kolumna z lektyką. Kobiety poubierane jak hurysy niosą transparent "Hydrowpadka. Dla Romana Kłosowskiego są dziewczyny z Krakowskiego". I w tej lektyce zaniesiono mnie na spotkanie, to był jakiś obóz młodzieży wiejskiej.

Z Januszem i Andrzejem Kondratiukami napisał pan też scenariusz "Czy jest tu panna na wydaniu"...

- Dobrze wspominam ten film. Moją rolę też, choć nie bardzo lubiłem grać z amatorami. Ale ten Januszek, któremu miałem w filmie znaleźć żonę, był niezły. Dziś ma na wsi sklep - Imperium. A ja tam niedaleko mam działkę. Grałem też u Andrzeja Kondratiuka w "Pełni". I w "Big Bangu". To były dla mnie znaczące role.

Największą popularność przyniósł panu Maliniak z "40-latka" Jerzego Gruzy.

- Miałem obiekcje, czy przyjąć tę rolę. To była antypatyczna postać. Bardzo się zdziwiłem, że tego Maliniaka ludzie tak polubili. Może dlatego, że widzieli go w sąsiadach, a nie w sobie. "40-latek" to był dobry film. Z dużym poczuciem humoru, ale prawdziwym, niejednostronnym portretem pokolenia PRL-u. Tacyśmy byli. Dziś, można powiedzieć, nie mam kłopotów podjąć pana kawą, a w PRL-u dobra kawa to był rarytas. Jednak to, że wyjechałem z Białej Podlaskiej z teczuszką pod pachą, a zostałem aktorem w Warszawie, to droga typowa dla mojego pokolenia. Początki, w zniszczonej wówczas Warszawie, były naprawdę ciężkie. Mieszkałem u siostry w Zielonce, potem przeniosłem się do akademika. Żyłem ze stypendium. Na czwartym roku zagrałem epizod w "Celulozie" i choć stypendium miałem wyższe, bo już tzw. artystyczne, to i tak było marnie. Lusia Winnicka, która dostała główną rolę, dawała mi dziennie 30 zł, żebym jakoś przeżył. Jadło się raz dziennie, dwa razy, ale jakoś się żyło. Po dwóch latach spędzonych w Szczecinie, gdy wróciłem do Warszawy z żoną i dzieckiem w drodze, też było ciężko. Mieszkaliśmy kilkanaście lat w półsuterenie. Ale z czasem było lepiej. I choć majątku nie zrobiłem, to głodny też nigdy nie byłem.

Zagrał pan bardzo wiele epizodów. Aleksander Bardini mówił, że nie ma tak małej roli, żeby nie można jej było położyć...

- Trudno jest zagrać małą rolę. Kiedy na scenie stoi sześciu aktorów, widz patrzy tylko na jednego. Musiałem sceniczną osobowością sprawiać, żeby nie patrzyli na tego najładniejszego.

Na zdjęciu: Roman Kłosowski w spektaklu "Bez seksu proszę" w Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wlkp.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji