Artykuły

Życie ze sceny

To bardzo trudne dobrać tak formę teatralnego przekazu, aby w pełni oddała treść dramatu. W zależności od tego, jak reżyser dopasuje treść do formy scenicznej, taki efekt otrzyma. Tak też trafi to do widowni.

W Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu 8 kwietnia odbyła się premiera sztuki Pam Gems "Piaf" w reżyserii Jana Szurmieja. To już kolejna próba interpretacji losów słynnego "szarego wróbelka" - Edith Piaf przez tego reżysera. W poprzedniej realizacji, w Opolu w tytułowej roli mogliśmy zobaczyć Agnieszkę Matysiak, teraz w premierze kaliskiej w rolę francuskiej piosenkarki wcieliła się Justyna Szafran.

Trudno jest jednoznacznie dać odpowiedź na pytanie, jak można opowiedzieć o tragicznych losach ulicznej śpiewaczki, która stała się jednym z symboli samorodnego geniuszu, jeśli nie w formie musicalu. W początkowych scenach prosty podział na akcję i śpiew wydawał się trochę sztuczny, tracący akademią "ku czci", ale po chwili, po wtopieniu się w smutną opowieść o samotności, podział ten przestał być widoczny. Bo trudno jest znaleźć innego artystę, w życiu którego tak wiele zmieniła sztuka, a w jego sztuce tak wiele było życia. Piosenki Piaf stały się częścią opowieści o jej kolejnych tragicznych związkach, problemach z narkotykami i alkoholem. Ascetyczna scenografia sprawia wrażenie sceny w jednym z paryskich nocnych lokali, gdzie Piaf zaczynała karierę. Wrażenie opuszczenia, samotności, podkreślały pojawiające się na krótkie chwile: stół, toaletka, fotel, które wraz z odchodzącymi kolejnymi mężczyznami znikały ze sceny tak, jak oni znikali z jej życia. Raz po raz z mroku wyłaniał się "śliski" konferansjer i zwracając się do widowni przestawiał "wielką Edith Piaf", strzelał palcami. Strzelał jak na cyrkowe zwierzę, umiejące dać radość publice swoimi sztuczkami. Tak właśnie wyglądało życie gwiazdy, która oklaskiwana, pożądana przez miliony, była samotna.

Śpiew Justyny Szafran to największy dar tego spektaklu. To właśnie ona w jednej chwili przywoływała ducha wielkości pieśniarki. Gdyby nie Szafran, próba wskrzeszenia losów wielkiej, choć maleńkiej Edith Piaf, spaliłaby na panewce. Kiedy oświetlona punktówką stawała jak ona w charakterystycznym rozkroku "ulicznicy", w swojej nieśmiertelnej "małej, czarnej" i śpiewała lekko zachrypniętym, ale zdolnym obalić mury głosem, widownia zapominając, że to część spektaklu, biła jej brawo. Wśród opuszczających widownię wielu ocierało oczy ze wzruszenia. Ale co to byty za łzy? Wzruszenia pięknym śpiewem, czy losem człowieka, którego geniusz był przekleństwem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji