Artykuły

Nic śmiesznego

"Szef wszystkich szefów" w reż. Krzysztofa Rekowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Monika Żółkoś w Teatrze.

"Szef wszystkich szefów" to po "Uroczystości" druga w polskim teatrze inscenizacja oparta na filmie Dogmy. Krzysztof Rekowski musiał się zmierzyć z tym samym wyzwaniem, przed którym kilka lat temu stanął Grzegorz Jarzyna, realizując "Uroczystość" Thomasa Vinterberga i Mogensa Rukova, przełożoną na tekst sceniczny przez Bo hr. Hansena. Obie fabuły są bowiem integralnie związane z projektem Dogmy, każda z nich jest dzieckiem głośnego manifestu z 1995 roku, w którym proklamowano radykalne zmiany w sztuce filmowej. Stworzenie nowej estetyki, której znakiem firmowym stało się charakterystyczne kręcenie "z ręki", było jedynie częścią zamierzeń. Twórcy Dogmy dążyli również do zrewolucjonizowania samego aktu odbioru, do odebrania widzowi czystej przyjemności patrzenia (co najpełniej udało się chyba zrealizować w "Idiotach" von Triera). Bez względu na to, jak utopijne okazały się w praktyce maksymalistyczne zamierzenia von Triera i Vinterberga, zignorować ich nie można. Historia wyłuskana z medium filmowego, oderwana od eksperymentalnej estetyki potrzebuje mocnego osadzenia w języku teatralnym. Grzegorz Jarzyna znalazł nową formę dla drastycznej historii rodzinnej z "Uroczystości", opowiedział ją przy pomocy onirycznych obrazów, które zachwiały realizmem niektórych scen. Jego spektakl opowiadał o próbie nie tyle zdemaskowania bestialskiego ojca, ile zmierzenia się z uwewnętrznioną figurą ojcowskiej władzy. Historia oderwana od estetyki Dogmy stała się o wiele mniej drapieżna, ale uwolniony od realizmu język teatralny pozwolił pokazać "Uroczystość" jako opowieść o bolesnym powrocie do dzieciństwa.

Praca Krzysztofa Rekowskiego nad "Szefem wszystkich szefów" rozwijała się dokładnie w odwrotnym kierunku. Reżyser nie popchnął fabuły w inną stronę niż film, ale zaufał obrazowi von Triera, pokazując mniej udaną wersję skandynawskiej komedii. Przywiązanie do filmowej wersji "Szefa wszystkich szefów" jest dość zaskakujące, wszak Krzysztof Rekowski, twórca ciekawej inscenizacji "Romea i Julii", dał się poznać jako reżyser odważny, odciskający na spektaklach swoje indywidualne piętno. W gdańskim przedstawieniu podąża jednak za fabułą, zbytnio ufając w jej nośność. Tymczasem opisana w "Szefie wszystkich szefów" historia, oderwana od estetyki filmowej, okazuje się nie tylko dość wątła dramaturgicznie, ale nawet niespecjalnie zabawna.

Głównym bohaterem "Szefa" jest Kristoffer, nieco naiwny, oddany swej profesji aktor, którego pasja jest odwrotnie proporcjonalna do otrzymywanych propozycji. Z braku innych możliwości, a także dla sprawdzenia swych umiejętności aktorskich w niecodziennej sytuacji, przyjmuje zlecenie wcielenia się w rolę szefa firmy informatycznej. Jej prawdziwy właściciel, Ravn, rozmemłany i pozbawiony zdolności przywódczych, od początku istnienia firmy podaje się za zwykłego pracownika. Kreśli przed pozostałymi postać nieobecnego szefa, który na stałe mieszka w Stanach Zjednoczonych, ale czuwa nad firmą, utrzymując ze swoimi podwładnymi kontakty mailowe. Dzięki temu Ravnowi udaje się zdobyć ciepłe uczucia i akceptację wszystkich, przerzucając na wyimaginowanego szefa niepopularne decyzje. Kiedy Ravn zamierza sprzedać firmę islandzkiemu biznesmenowi, zatrudnia Kristoffera, który pozwoli mu pociągnąć mistyfikację do końca, a do tego odegra rolę kozła ofiarnego - zimnego materialisty, zostawiającego na lodzie lojalnych współpracowników.

W komedii von Triera najzabawniejszy wydaje się obraz relacji, jakie łączą pracujących w korporacji informatyków, skrzywionych emocjonalnie, uzależnionych od siebie nawzajem, bez reszty zaangażowanych w sprawy firmy. Kristoffer nie tylko zostaje wrzucony bez żadnego parasola ochronnego w ten melanż histerii, miłości, agresji i opiekuńczości, ale dodatkowo musi wykazać się znajomością zagadnień informatycznych i marketingowych, o których nie ma najmniejszego pojęcia. Cała sprawa komplikuje się, gdy do akcji wkracza Kisser, prawniczka zatrudniona przez kupującego firmę Islandczyka, a jednocześnie była żona Kristoffera, która w finale pomaga mu zdemaskować Ravna.

W filmie von Triera - czego nie można powiedzieć o spektaklu Rekowskiego - fabuła nie jest najistotniejsza, o wiele ważniejsze stają się kolejne piętra gry poprowadzonej aż do zdemaskowania samego mechanizmu komedii. Pierwszy poziom tworzą psychodramy inicjowane między pracownikami, wciąż przytulającymi się niczym na grupowej terapii, kolejny - mistyfikacja Kristoffera, a wszystko to zostaje wzięte w nawias stwarzającej się na oczach widza opowieści filmowej, z dobiegającymi z offu komentarzami na temat wymogów konwencji, konieczności zapętlenia akcji i spełniania oczekiwań widzów. Oczywiście, "Szef wszystkich szefów" nie ma ani siły, ani formatu innych filmów tego reżysera. Nie znaczy to jednak, że Dogma nie postawiła tu swojej pieczęci. Widać ją w szczególnym naddatku filmowej świadomości, która czyni z obrazu von Triera komedię o robieniu komedii.

W gdańskim przedstawieniu z natury rzeczy znika autotematyzm filmowej narracji. Jednak Rekowski nie proponuje w to miejsce żadnego ciekawego rozwiązania, jego spektakl zatrzymuje się na rozpoznaniu, że wszystko - a już na pewno życie w korporacji - jest teatrem. Zamiast obnażenia reguł filmowej komedii pojawia się teatralna umowność, manifestacyjnie eksponowana w scenach między Kristofferem a Ravnem, podczas ich spotkań w zoo czy wspólnego joggingu. Ciężko jednak stwierdzić, czemu ma ona służyć, zwłaszcza że gra teatralnością jest tu prowadzona niekonsekwentnie.

Tym, co naprawdę spaja kolejne sceny spektaklu, jest uzależnienie od obrazów z filmowej realizacji "Szefa wszystkich szefów". Von Trier pokazuje seks na biurku - tu mamy niemal identyczną sekwencję, w filmie kamera wydobywa damskie buty, przez które Kristoffer myli byłą żonę z kochanką - w spektaklu ta część garderoby Kisser (Marta Jankowska) też zostaje tak dobrana, by skupiać uwagę publiczności. Nawet aktorskie wcielenia głównych bohaterów, skądinąd całkiem udane, wydają się zakorzenione w pierwowzorze. Cezary Rybiński pokazuje Kistoffera jako nieudacznika, a zarazem oderwanego od rzeczywistości idealistę, dla którego niedoścignionym wzorcem pozostaje prawie nikomu nieznany dramatopisarz Gambini. Z filmowym Kristofferem, granym przez Jensa Albinusa, łączy go nie tylko dziecięca naiwność, ale też podobieństwo fizyczne. Tak samo jest z Piotrem Jankowskim w roli Ravna, który wydaje się wręcz wystylizowany na swój filmowy pierwowzór. Peter Gantzler jako szef firmy, który nie może sprostać swojej pozycji, jest dobroduszny, misiowaty, niebiańsko cierpliwy. Jankowski gra w podobnej tonacji. Jego Ravn jest zalękniony i pełen dobrotliwego ciepła, którym maskuje różne drobne dziwactwa, od lęku przed ujawnieniem się, po zamiłowanie do sporządzania umów. Jankowski udowadnia, że jego zdolność do aktorskiej transformacji jest naprawdę duża. Niestety, ostatnio tworzy on dobre, przekonujące kreacje w nienajlepszych przedstawieniach, czego przykładem odważnie zagrana postać perwersyjnego geja w "Spaleniu matki" czy wyciszony Benedick w kuriozalnym wręcz "Wiele hałasu o nic".

Przestrzeń, którą w spektaklu Rekowskiego stworzył Maciej Chojnacki, kojarzy się z biurem wielkiej korporacji, zarazem jednak utrzymana jest w aurze nieoficjalności, luzu. Połączone ze sobą stanowiska komputerowe stoją w dość przypadkowej konfiguracji, a pracujący tu informatycy częściej przysiadają w niedbałych pozach na biurkach, niż zajmują swoje miejsca. Wszyscy czują się tu jak w domu. Brak wyrazistej granicy między życiem zawodowym a prywatnym tłumaczy emocje, jakie towarzyszą pojawieniu się Kristoffera. "Szef" Rekowskiego to utwór o potrzebie szefa i o wielości ról społecznych, w jakie ta postać jest uwikłana. Ravn to jednocześnie zarządca, opiekun i spowiednik, chłopiec do bicia i terapeuta w jednym. Jeśli nie ma szefa, trzeba go stworzyć. Wie o tym autor całej mistyfikacji, mają tę świadomość jego pracownicy, sadzający w fotelu prezesa maskotkę, która ma go zastępować podczas zebrań. Tu nie chodzi o realnego człowieka, ale o figurę władzy i opiekuńczości, wokół której nabudowują się oczekiwania, frustracje, tęsknoty. Tylko że to rozpoznanie obecne jest już w filmie Larsa von Triera. W spektaklu brzmi jak jego dalekie echo.

Monika Żółkoś - doktor Uniwersytetu Gdańskiego, laureatka Konkursu im. Andrzeja Wanata (1998). Autorka książki "Ciało mówiące. Iwona, księżniczka Burgunda Witolda Gombrowicza" (2002).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji