Artykuły

Lupy spektakle zbójeckie

Wydanie na DVD "Kalkwerku" i "Immanuela Kanta" - legendarnych przedstawień Krystiana Lupy - da im przetrwać. Dokumentuje tez zamknięty etap w karierze artysty. Jest za czym tęsknić - pisze Jacek wakar w Dzienniku - dodatku Kultura.

Lupa był wtedy w szczególnym momencie. Czas spędzony w jeleniogórskim Teatrze Dramatycznym im. Cypriana Norwida pod okiem Aliny Obidniak, seria głośnych spektakli Witkacowskich z "Nadobnisiami i koczkodanami" i "Pragmatystami" na czele uczyniły z niego kogoś, o kim niepewnie jeszcze mówiono - mistrz. Mit reżysera z każdą kolejną inscenizacją nabierał kształtu. Lata 80. przyniosły pierwsze inscenizacje w krakowskim Starym Teatrze. Od "Miasta snu", "Marzycieli" i przygotowanych ze studentami tamtejszej szkoły teatralnej "Szkiców z Człowieka bez właściwości" rozpoczął się kult artysty, z czasem wybuchający z większą siłą. Od "Braci Karamazow" zaczął się teatr Lupy, który już pamiętam. Wrażenie po ośmiogodzinnym widowisku mogę przywołać nawet dziś. Zachwyt złączony ze zdziwieniem, że tak w ogóle można. Wadzić się z wielką literaturą, pozostając w stosunku do niej pokornym, a jednocześnie narzucając jej własne prawa. Proponować teatr absolutny, znoszący granicę między sceną a tzw. rzeczywistością. Wtedy, siedząc na dostawionym krześle w Teatrze Studio od czwartej po południu do północy (Stary Teatr jak zawsze przyjechał na Warszawskie Spotkania Teatralne), poczułem to, o czym opowiadał sam Lupa, bodaj w kontekście "Maltego". Pod koniec maratonu publiczność pogrążała się w dziwnym transie jedności z aktorami. Wielu wychodziło, bo nawet dla zaprawionych w bojach rzecz mogła być trudna do zniesienia. Ci, co zostawali, byli jak we śnie - w uniesieniu. Pamiętam role z tego przedstawienia - cynicznego, ale i po swojemu godnego współczucia starego Fiodora Jana Peszka, po męsku chłonącego życie Dymitra Zbigniewa Rucińskiego, na zewnątrz chłodnego, a w środku płonącego emocjami Iwana Jana a Frycza, rozedrganego Aloszę Pawła Miśkiewicza. No i poczucie kompletnej nieistotności czasu - nie miało znaczenia, czy minęła godzina, czy godzin cztery. W materii spektaklu wszystko ulegało zamazaniu.

Od tamtej pory na Krystiana Lupę patrzyłem poprzez wielką adaptację Dostojewskiego. Nie tylko dla mnie to był punkt odniesienia. Czytałem o niedoszłym ,"Hamlecie" Konrada Swinarskiego i jego arcydziełach, byłem niedługo po "Dziś są moje urodziny" - ostatnim pośmiertnym Kantorze, chłonąłem jakże zmysłowe i niesłusznie wówczas niedoceniane dzieła Jerzego Grzegorzewskiego, za chwilę miałem zobaczyć "Ślub" Jerzego Jarockiego. A jednak tylko Lupa mieścił się poza kategoriami. Dla studentów wiedzy o teatrze warszawskiej PWST miał w sobie coś nieuchwytnego, odległego, nierzeczywistego. Grotowski pogrążał się już w swoich eksperymentach i poza grupą zapaleńców obchodził mało kogo. A na "Braci Karamazow" wystarczyło pojechać do Krakowa. Trzy godziny w jedną stronę, potem spektakl, noc w pociągu z powrotem - braliśmy to po wielokroć.

Mit w micie

"Kalkwerk" pojawił się po Dostojewskim. I po "Maltem" Rilkego - 12-godzinnym seansie zagranym ledwie kilkanaście razy, przez co zasłużył sobie na miano przedstawienia przeklętego. To było Lupy pierwsze spotkanie z Thomasem Bernhardem, znanym dotychczas w Polsce z utrzymanych kompletnie odmiennej stylistyce przedstawień Erwina Axera. Lupa już wtedy wykazywał zniecierpliwienie klasyczną dramaturgią, z czasem miał odwrócić się od niej całkowicie. Wtedy wiadomo było, że reżysera interesuje w teatrze inny rodzaj narracji. Opowieść rozbita na wielu narratorów, z przynależnymi wyłącznie literaturze opisami z off-u, zaprzeczająca nadrzędnie traktowanej roli scenicznego dialogu. "Kalkwerk" - jak na Lupę nieprawdopodobnie skondensowany, wciśnięty w ramy tylko nieco ponad trzygodzinnego przedstawienia, był szokiem. Wielu mówiło po premierze - i przekonanie to trwa do dzisiaj - że był to ówczesny szczyt Lupy. Teatr skończenie doskonały, bolesny, dojmujący, krystaliczny w formie i strukturze. Teatr Lupy był już mitem, "Kalkwerk" nie tyle go podtrzymywał, ale budował. Był mitem samoistnym - mitem w micie. I zdarzyła się rzecz dla mnie nieoczekiwana. Zaprzysięgły wielbiciel "Braci Karamazow", nie dołączyłem do rozszerzającego się sukcesywnie kręgu wyznawców "Kalkwerku". Owszem, ja również dostrzegałem w nim doskonałość, ale na własne olśnienie olśnień musiałem czekać do "Lunatyków" Brocha. Mogłem wówczas powtórzyć za Andrzejem Wanatem, zwykle stroniącym od pisania o Lupie, że to mój teatr. Już nie tak introwertyczny, ale bliski ludziom. W idealną harmonię spajający wysokie i niskie, piękne i odpychające. Wciąż widzę Frycza w roli Escha, gdy długo i metodycznie je podany przez mutter Hentjen obiad. I kiedy obleśnie oblizuje wargi na myśl o walkach kobiet. Krystian Lupa sfotografował w epickiej, a zarazem intymnej inscenizacji odchodzący w przeszłość mieszczański świat. Za Brochem postawił w centrum zdarzeń stąpającego po ziemi racjonalistę, który próbuje nadać porządek rzeczom. Nazwać lęk przed nieznanym, przeczuwając nadchodzący czas totalitaryzmu. Na nowo wpakować rzeczywistość w jakiekolwiek ramy. Nieskutecznie.

"Kalkwerk" powraca na wydanej przez Narodowy Instytut Audiowizualny płycie DVD - teraz w zupełnie innym kontekście. Bernhard dla Lupy jest, to oczywiste, pisarzem wyjątkowym. W jego dziele odnalazł polski reżyser idealne instrumentarium literackie do opisu własnego świata. Stąd też późniejsze fundamentalne przedstawienia -"Rodzeństwo", "Immanuel Kant", "Wymazywanie" (prawdopodobnie opus magnum autora i inscenizatora), "Na szczytach panuje cisza". A jednak nawet Bernhard nie zatrzymał Lupy przy tradycyjnej literaturze pisanej dla sceny. Może dlatego poszedł w kierunku laboratoryjnych eksperymentów w typie "Factory 2" i w mniejszym stopniu "Persony". Dlatego "Kalkwerk", chociaż niedawno, 16 lat po premierze, grany w Los Angeles, pełni też rolę mitu założycielskiego teatru Lupy - teatru, którego już nie ma.

Akt całkowity

Z tego także powodu patrzy się na to przedstawienie z odmiennymi odczuciami niż wtedy, na premierze. Spektakl jest, ale jest żywą legendą. Dotknąć jej można tylko poprzez ekran, chyba że doczekamy kolejnych okolicznościowych wznowień. Poza tym nagrania dokonano w roku 1998, gdy " Kalkwerk" nabrał swej konsystencji, nienaruszalnego w miarę wymiaru i kształtu. Kiedy emocje związane z dziełem Lupy opadły, bo jego teatr i on sam są już w innym punkcie, widać, że trzeba żałować tamtego Lupy i tamtego teatru. Gdy bowiem patrzę na Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik w roli Konradowej i Andrzeja Hudziaka jako Konrada, mam do czynienia z aktorskim aktem całkowitym. I wierzę, że w protagonistach "Kalkwerku" została wspominana tu i ówdzie przez reżysera święta pamięć tamtych postaci, choć są dziś innymi ludźmi i innymi aktorami. "Kalkwerk" oglądam dziś z podziwem może większym niż 16 lat temu, ale wciąż bez wzruszenia. Patrzę na doskonałość, ale oddziela mnie od niej szyba. Lupa z tego wybitnego przedstawienia wydaje mi się reżyserem nie do dotknięcia, sam też nie dotyka. Choć są rzecz jasna w tym spektaklu jakości nieśmiertelne. Sama opowieść rozbita na wiele głosów, z suchą, do bólu lakoniczną narracją, która największe wrażenie robi na mnie w wykonaniu Piotra Skiby. Muzyka Mozarta jako siła mogąca przynieść ukojenie. Klatka pokoju jakby wyrwana z labiryntu opisywanej przez Bernharda starej wapniami, która - jak słusznie pisał w "Sobowtórze i utopii" Grzegorz Niziołek - staje się jednocześnie przestrzenią wewnętrzną, czymś na kształt Kantorowskiego "biednego pokoju wyobraźni", który własnymi skojarzeniami meblować może każdy z osobna. Wreszcie to, co wydobyć potrafi tylko telewizyjny przekaz - gruboziarnista faktura obrazu, zbliżenia i stop-klatki, w mgnieniu oka powodujące skroplenie tragedii, pozwalające ujrzeć ją w całej pełni. Adaptacja książki Thomasa Bernharda, w której trudno znaleźć zbędne słowo, jest przedstawieniem pozbawionym niekoniecznych sekwencji. Na pierwszy plan wybija się studium obłędu Konrada i wzajemnego uzależnienia od siebie pary bohaterów. Obsesja narasta, nierozerwalnie łącząc się z narastającym pragnieniem Konrada, by napisać własne opus magnum dające przepustkę do nieśmiertelności. Konradowi nie wystarcza jednak siły, wytrwałości, talentu. "Studium o słuchu" stanie się niedoszłą treścią jego egzystencji i przekleństwem zarazem. Kiedy w pierwszej scenie policjanci próbują zrekonstruować przebieg zabójstwa Konradowej przez męża (ile było strzałów, w skroń czy w potylicę?), spektakl gęstością atmosfery przypomina "Proces" Kafki. Konrad Hudziaka, skurczony i kaleki, przypomina wówczas Józefa K. w podróży do wnętrza własnej głowy. Aktor buduje rolę z ledwie dostrzegalnych grymasów i gestów, zduszonego głosu, skarlałej sylwetki. Wraz z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik daje mały traktat o ludziach, dla których kalekie dosłownie i w przenośni ciało staje się szczelnym kokonem, więzieniem bez szans na ucieczkę. Wobec jednostajnie mrocznej tonacji "Kalkwerku" późniejszy o niespełna trzy lata, zrealizowany w Teatrze Polskim we Wrocławiu "Immanuel Kant" tego samego Bernharda musi być traktowany jako zwrot reżysera, otwarcie nowej teatralnej ścieżki. Przedstawienie z pozoru bardziej rozbuchane już w chwili premiery zdawało się projektem na mniejszą skalę. Przede wszystkim zaś było sceniczną wersją utworu dramatycznego, bliskiego innym sztukom autora "Święta Borysa" - "Komediantowi" czy wystawionemu później przez Lupę "Na szczytach panuje cisza". Można więc było spodziewać się głosów mówiących, że pozornie lżejsze gatunkowo widowisko jest krokiem w tył w karierze inscenizatora. Podobne opinie powtórzyły się zresztą po ponad dekadzie, kiedy dał Lupa precyzyjny i prześmiewczy portret artysty uzurpatora w niedocenionym "Na szczytach panuje cisza".

"Immanuel Kant" na owy czas był znakiem, że teatr ufundowany na introwertycznych wędrówkach szlakiem Musila i Rilkego może zyskać także bardziej "przystępny" charakter. Natomiast powtórne spotkanie z tym właśnie przedstawieniem przynosi jeszcze jedną niespodziankę. "Nie można pisać samym bólem" - mówiła w "Wymazywaniu" grana przez Maję Komorowską Maria. Zdanie to chciałbym traktować jako motto całej twórczości Krystiana Lupy. Jest z tym oczywisty kłopot, a jednak do "Immanuela Kanta" pasuje ono jak ulał.

Wolno się śmiać

Oto ku zgorszeniu co bardziej ortodoksyjnych wyznawców do spektaklu Lupy wkradł się nieokiełznany żywioł humoru. Dając filozofowi z Królewca zmęczoną twarz Wojciecha Ziemiańskiego, reżyser zrobił to samo, co uczynili Erwin Axer wraz z Tadeuszem Łomnickim z Brusconem z "Komedianta", a potem on sam oraz Władysław Kowalski z Meistrem z "Na szczytach...". Intelektualista założył maskę zgorzkniałego błazna - artysta przejrzał się w krzywym zwierciadle. Kant Ziemiańskiego jedzie do Ameryki, dać jej rozum, a ona w zamian ma zwrócić mu dar widzenia. Jest na granicy - zdziecinniały starzec zatracający się w bezładnym słowotoku. Jego myśli przechowuje nieodłączna od lat papuga Fryderyk (Krzysztof Dracz odnalazł dla niego osobną formę scenicznego istnienia, między ptakiem a człowiekiem). Jest tak, jakby Fryderyk stawał się Kantem zdegradowanym, zidiociałym, bez szans na obronę. Śmiech więźnie w gardle, gdyż Lupa okazuje się twórcą bezwzględnym. Jednak w swym okrucieństwie jest do końca uczciwy - godząc w bohatera, uderza w samego siebie. Zachwycający jest teatralny żywioł, który rozkręca Lupa na pokładzie wyimaginowanego statku do Ameryki, tak bardzo zbliżający "Immanuela Kanta" do obrazów Felliniego. Zdumiewa zdolność demontażu teatralnych sytuacji na rzecz fotografii świata w mikroskali, w jednej chwili ruszającego w opętańczy taniec. Tak właśnie dzieje się w finale . "Immanuela Kanta".

To przedstawienie, może i pełne skaz, pozbawione siły filozoficznego traktatu, unosi własnym transowym rytmem. Odsłania swą podwójność, bo przecież z każdym odtworzeniem można odkrywać kolejne szczegóły, na przykład zastanawiać się nad tym, co w tle - ukrytym życiem innych pasażerów statku, pokazywanym jak zabawy nowych barbarzyńców. Najbardziej dojmująca jest jednak świadomość, że do "Immanuela Kanta" nie ma już powrotu. Krystian Lupa nie robi już takiego teatru, mimo zastępów uczniów nie znalazł w tej dziedzinie żadnego prawdziwego następcy. Jest zatem owo przedstawienie migawką z przeszłości, szczelnie zamkniętą kartą. Zostaje tylko się cieszyć, że takie mieliśmy kiedyś Lupy spektakle zbójeckie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji